Sentymentalne Powązki – ilustracja do
nurtu sentymentalnego w literaturze polskiej
Poniższy tekst
autorstwa Heleny Duninówny stanowi ilustrację obyczajową sentymentalizmu.
Helena Duninówna, Powązki
Wysokie i wszechstronne wykształcenie tych sfer, które przodowały w społeczeństwie
polskim ku końcowi XVIII stulecia, rywalizując nawet z dworem
królewskim nie tylko pod względem zewnętrznego przepychu, ale i bogato
rozwiniętego życia indywidualnego i kulturalnego, łączyło się we właściwy
tej epoce sposób z lekkomyślną niefrasobliwością, z upodobaniem do
zabaw, z istną namiętnością do coraz bardziej urozmaiconych, wymyślnych, a niekiedy
wprost cudackich form towarzyskiego obcowania.
Nie uniknęło tych upodobań i jedno z najbardziej ożywionych
ognisk kulturalnego życia stanisławowskich czasów – dwór książąt Czartoryskich,
którzy hołdując nauce, literaturze i sztuce, wiodąc bujne i wszechstronne
życie intelektualne w Puławach lub w Błękitnym Pałacu w Warszawie,
z upodobaniem oddawali się dla odmiany sztucznej, na francuskich
sentymentalnych wzorach opartej atmosferze sielanki
w niewielkiej, tuż pod Warszawą położonej posiadłości księżnej – w Powązkach.
(Zygmunt
Vogel - Powązki. Fragment z ruinami łuku rzymskiego)
Zbliża się już oto koniec XVIII wieku. Książę Adam Czartoryski, generał
ziem podolskich, bawi u boku króla Stanisława Augusta w Warszawie,
zaprzątnięty publicznymi sprawami, zaś żona jego, księżna Izabela z Flemingów
Czartoryska, lubiąca częstą zmianę miejsca i wrażeń, wyjeżdża wraz z rodziną
i całym swym dworem na wieś, do Powązek.
Jadą tam wszyscy, ledwie pierwsze wiosenne słońce zaświeci, z najwyższą
ochotą. Bo też ta wieś, która ich czeka – to bynajmniej nie zwyczajne, zaciszne,
nudnawe ustronie! To cudowny zakątek, to gaj rozległy, alejami poprzecinany, w którym
wśród drzew umyślnie przetrzebionych wznoszą się małe pagórki, jaśnieją
polanki, przezierają przez gęstą zieleń jakieś tajemnicze ruiny i kolumnady,
przepływają w różnych kierunkach wartkie strumyki, kładeczkami usiane,
gdzie szumi wodospad, nęci tajemnicza na obszernym stawie wysepka, bawią
śnieżnopióre łabędzie.
Tu i ówdzie, wśród szmaragdu zieleni od niechcenia rozsiane, z prostych
budowane krąglaków i słomą złocistą kryte – chatki wieśniacze. Przed
chatkami maleńkie ogródki, wiejskiego kwiecia pełne, i łączki szmaragdowe,
puszyste, na których przez dzień cały pasą się białe baranki.
Ale zajrzyj tylko, gościu ciekawy, do wnętrza takiej malutkiej chatynki!
Ta pośrodku całej osady na wzgórku wzniesiona, rozmiarami największa – najwyżej
oko przynęca. Krąglaki, z których jest zbudowana, lakierowane w kolorze
naturalnego drzewa, poszycie z trzciny, a wnętrze – istna bajka z tysiąca
i jednej nocy.
Cóż tu mówić nawet o salonie, gabinecie, sypialni, gdy sama łazienka,
umieszczona w dolnej kondygnacji, w ziemi, wyłożona taflami cudnej
saskiej porcelany, przedstawia wartość kilku tysięcy dukatów! A wspaniałe
dekoracje ścienne, przez znakomitego malarza Norblina malowane! A zbytek
niezmierny umeblowania! A bogactwo doborowej biblioteki!
Ta największa i najpiękniejsza pod względem wewnętrznego urządzenia chata
– to chata samej księżnej. Nad drzwiami wejściowymi – wizerunek kwoczki z kurczętami.
To godło. Takież godła – mające określać charakter mieszkańców – nad drzwiami
każdej chaty. Oto chatka księżniczki Teresy: umieszczono tu jako znak kosz
białych róż z napisem „dobroć”. Księżniczce Marii wymalowano ziębę z napisem
„wesołość”; młodemu księciu Adamowi – gałązkę dębową z napisem „stałość”;
guwernantce
księżniczek, pannie Petit, sarkofag na tle zachodzącego słońca, z psem,
mający na stopniu napis „spoczynek”. Rządca nawet otrzymał na swej chatce
pięknie malowany ul, otoczony pszczołami, jako symbol pracowitości.
Wiele w tym sztuczności i przesady, wiele jakże typowej dla
XVIII wieku sentymentalnej pozy,
która swoją perfumowaną prostotą pokrywała nie zawsze prawdziwą szczerość – ale
na to właśnie jest moda, to się właśnie podoba. Toteż chatki takie posiadają tu
wszyscy, nie tylko księżna, jej rodzina i dwór, nie wyłączając służby, ale
nawet i niektórzy goście, jak właśnie ów malarz Norblin, czy poeta
Kniaźnin,
który niemal stale na dworze księżnej przebywa.
W całym parku pełno niespodzianek, nieoczekiwanych ozdób, przeróżnych
niezwykłości.
Oto na przykład sztuczny pień złamanego drzewa z małym gabinetem
w środku; tam znów młyn opuszczony z wspaniale urządzonym
apartamentem wewnątrz. Grota, cała wysadzana muszlami; łuk rzymski; kamienny
amfiteatr w zwaliskach; oto jakaś budowla gotycka, a obok niej
złamana kolumna…
Niby w książkowej jakiejś sielance – mieszkańcy tego „ustronia” prowadzą
raz życie wyszukanie idylliczne, ciche i kunsztownie prostacze, polegające
na rannym wstawaniu, kopaniu w ogródkach, pasaniu baranków, jeżdżeniu na
osiołkach i spożywaniu wiejskich przysmaków – to znów życie huczne,
głośne, wesołe, przeplatane wytwornymi zabawami, ściągającymi tłumy strojnych
i rozbawionych gości z magnackich sfer stolicy, nie wyłączając nawet
samego króla Stanisława Augusta, który chętnie bywa tu z całym dworem.
Jakże często rozległy gaj dźwiękiem pieśni, muzyki, rozmów i śmiechów
rozbrzmiewa. Na tle ruin – żywe obrazy,
amatorskie przedstawienia i inne niespodzianki przy efektownym oświetleniu
ogni sztucznych. Przy dźwiękach doborowej muzyki, przy blasku tysiąca
różnokolorowych świateł – przejażdżki łodziami po stawie, koncerty,
podwieczorki i śniadania na świeżej murawie, festyny i kiermasze pod
rozpiętymi namiotami, do których urocze sprzedawczynie modnymi błahostkami nęcą
wytwornych kawalerów.
Wre życie, dźwięczy muzyka, niefrasobliwy, wesoły śmiech rozbrzmiewa
dokoła w tym zakątku wesela i zabawy, w tym maleńkim,
sielankowym, sztucznym raju.
Niechby kto wówczas szepnął tej rozbawionej rzeszy jedno choćby słowo
przepowiedni, niechby jej był odkrył choćby rąbek przyszłości, jaka czeka
Powązki – toż by go zakrzyczano, drwiącym śmiechem odparto
nieprawdopodobieństwo takiej oto wróżby! Dziedzictwo umarłych? Ostatnia
przystań tych, którzy ze świata odchodzą? Niemożliwe!
A jednak już po dwudziestu zaledwie latach istnienia owe cudów pełne
Powązki zmieniły się w pustkę, ruiny i gruzy.
Nadszedł rok 1794. Zapłonęły krwawym ogniem walki ulice Warszawy. Z wież
katedry, z kościoła Dominikanów przy Freta, Paulinów przy Długiej,
Bernardynów na Krakowskim Przedmieściu zahuczały na alarm dzwony, a choć
poprzedniego dnia „warczały po bruku karety jak gdyby w najswobodniejszych
czasach, sklepy były przepełnione kupcami i kupującymi, rzemieślnik
pracował jak zwykle około swego warsztatu…” – dni 17 i 18 kwietnia
stały się dniami nagłego wybuchu powstania, dla ogółu mieszkańców stolicy
nieoczekiwanego.
Insurekcja kościuszkowska rozpoczęła się 24 marca w Krakowie. Warszawa,
która od dawna była „sercem Polski”, ośrodkiem jej życia, która w Arsenale
na Długiej posiadała największy zapas broni, bez której zresztą o powstaniu
mającym objąć cały naród nie mogło być w ogóle mowy, ta Warszawa musiała
stanąć do apelu. Wezwanie Kościuszki, który „zwracał szczególniej myśl swą na
miasto Warszawę”, działalność wysyłanych przez niego emisariuszy,
racławickie zwycięstwo – to wszystko były iskry rozpalające tlejące ognisko.
Nie stanęły jednak do tej bohaterskiej, śmiałej walki o Warszawę
„szczyty ludności stolicy”, arystokratyczne, możnowładcze, szlacheckie czy też
do miejskiego patrycjatu należące, zatarasowały się w swych domach,
a po piwnicach kryły cenny dobytek. Porwały się do boju „niższe”, szare
warstwy mieszkańców Warszawy, uboższa szlachta, rzemieślnicy-mieszczanie,
zwykłe wreszcie „pospólstwo”, drobni kupcy i handlarze, wyrobnicy, ot
„gmin” po prostu.
Insurekcja warszawska, „przykład świetny dany reszcie narodu” – jak w odezwie
swej z obozu pod Igołomią pisał Kościuszko – stała się jasnym dowodem tego
narodowego uświadomienia, które tak wielki krąg zatoczyło wśród szerokich mas
miejskiej ludności. Szewc Kiliński stał się na zawsze symbolem tej walki. Ale
zwycięstwo to wiele ciężkich ofiar kosztowało Warszawę.
Przez uroczy, sielankowy gaik Powązek przetoczyła się również fala
wojenna. Padły piękne drzewa starego parku, spłonęły kryjące w sobie tyle
skarbów sztuki kryte słomą chatynki. Greckie budowle, posągi, kolumny i urny
rozsypały się w gruzy, zmieniły w ruiny.
(Jan Piotr
Norblin - Walka na ulicy Miodowej IV 1794)