wtorek, 25 maja 2021

299. Eliza Orzeszkowa - "Gloria victis"

 Eliza Orzeszkowa, Gloria victis

Przez świat przelatywał ciekawski i niespokojny wiatr, który wysłuchiwał opowiadań przyrody. Gdy znalazł się na litewskim Polesiu, przeleciał nad rozległymi łąkami, nad Kanałem Królewskim i dotarł do zaprzyjaźnionego lasu.

Nie było go tutaj od pięćdziesięciu lat, więc witał się po kolei z wszystkimi drzewami. Zapytał je, co przez ten czas widziały, a one odpowiedziały mu, że wydarzyły się tu rzeczy głośne, dziwne, płaczące i rozlegające się krzykami. Wiatr spostrzegł coś, czego wcześniej tutaj nie widział, a zapytane drzewa odpowiedziały, że to mogiła bohaterów, którzy zginęli młodo i w męczarniach. Wiatr zatrzymał się przy mogile, a stary dąb rozpoczął opowieść.

Pewnego razu przyszło tu kilkuset ludzi i w tym miejscu rozłożyli obóz. Wszyscy byli bardzo młodzi. Ich wodzem był Romuald Traugutt. Miał czarne włosy, oczy myśliciela i uśmiech dziecka. Przemawiał stanowczo jak Leonidas i był biegły w orężu. Był maj, kwitły konwalie i śpiewały słowiki, było zielono, pachnąco i ciepło. Ziemia rozbrzmiewała odgłosem końskich kopyt, a w powietrzu iskrzyło od blasku szabel. Na czele jazdy stał postawny młodzieniec o wyniosłej postawie nazwiskiem Jagmin. W obozie był też Maryś (Marian) Tarłowski, zwany przez wszystkich „małym”, ponieważ był drobny i wątły, miał delikatną urodę i skończył zaledwie dwadzieścia lat. Przybył z daleka, był młodym przyrodnikiem. Przyjechał w te strony, by uczyć dzieci i przywiózł ze sobą swoją młodszą siostrę. Aniela była do niego bardzo podobna. Nie mieli krewnych, ale bardzo się kochali. Wszędzie byli razem. Z czasem dołączyła do nich trzecia osoba – Jagmin. Zaprzyjaźnił się z Marysiem i zakochał w Anieli. Pewnego dnia przyszedł do nich z wiadomością, że za dziesięć dni jadą z Marysiem do Dziatkowicz, a stamtąd do lasów za Kanałem Królewskim. Anielka rozpłakała się rozpaczliwie. Wieczorem rozmawiała w ogródku z Jagminem, prosząc go o ochronę dla brata, on zaś przyrzekł, że zawsze będzie przy nim. Później złożył pocałunek na dłoniach Anielki i długo patrzyli sobie w oczy. Dąb zmęczył się opowiadaniem i zastąpił go świerk. Był najwyższy w całym lesie, dlatego widział najwięcej. Widział staczane walki, krew i śmierć. Często powracali do obozu zwycięzcy. Pewnego razu Jagmin wywołał przed szereg Marysia Tarłowskiego i oświadczył, że dziś dzięki odwadze uratował mu życie. Żołnierze porwali „małego” na ręce i wysoko podnieśli, a Jagmin długo trzymał go w objęciach, szepcząc coś o Anieli.

W obozie zapanowała dobra, braterska radość i tylko mały bohater się nie cieszył. Gdy wszyscy zasnęli, on jeden nie mógł spać, położył się pod brzozą i ciągle o czymś myślał pełen smutku.

W tym miejscu przejęła opowieść brzoza, która najlepiej znała Tarłowskiego, rozkochanego w geniuszu natury, najbardziej lubiącego przyglądać się małym robaczkom i owadom oraz obserwować ich życie. Nie był stworzony do bojów, ale nazbyt kochał umęczoną ojczyznę, aby móc o niej zapomnieć. Podczas przerw w służbie obozowej żołnierze zbierali się w gromadki, rozmawiali, wspominali i śmiali się, on zaś przechadzał się samotnie, wpatrzony w ziemię i szczęśliwy, gdy znalazł jakiś interesujący okaz. Pokazywał go wtedy innym i opowiadał o nim, a oni słuchali w skupieniu. Były to dla nich chwile odpoczynku i zapomnienia. Jego przyjaciel Jagmin nie spał również i myślał o ojczyźnie i o Anielce. Czasem rozmawiali u stóp brzozy szeptem. Czasem jęczeli nocami ranni, leżący w uplecionym z gałęzi namiocie. W końcu przyszedł dzień, o którym opowiedział dąb.

Pan Kalikst Radowicki z dalekiej straży wpadł gwałtownie do obozu i kazał prowadzić się do naczelnika. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. W końcu Romuald Traugutt wyszedł przed swój namiot i ogłosił, że otacza ich ogromne wojsko, które będzie tu niebawem. Wieść była zatrważająca – sto strzelb przeciwko jednej. Pan Kalikst już miał wracać, gdy jeszcze zatrzymał konia i najmniejszemu wzrostem żołnierzowi podał drobno zapisany skrawek papieru, mówiąc, że to od siostry. Zobaczył to Jagmin, porozumieli się spojrzeniami i na ich twarzach pojawiły się uśmiechy.

Żołnierze wyjeżdżali jeden po drugim. Niedaleko czekała na nich zasadzka. Rozległy się wystrzały karabinów, strzelb i armat, powietrze zasnuło się dymami. Po obu stronach padały trupy i ranni, ranny został również mały Tarłowski. Zaniesiono go do namiotu, w którym byli już inni ranni. Pochylali się nad nimi dwaj lekarze obozowi. Obręcz zacieśniała się wokół polany, aż w końcu z zarośli wypadł oddział wojska konnego najeżony pikami. Zobaczyli namiot z rannymi, popędzili w tamtą stronę, a za nimi jazda, która próbowała obronić rannych. W namiocie były już tylko trupy albo konający. Mały Tarłowski konał, podniesiony na ostrzach kilku pik. Zdążył jeszcze rzucić zakrwawioną chustę Jagminowi i wyszeptać prośbę o przekazanie jej siostrze, lecz w tym momencie poległ także i Jagmin.

Dąb umilkł, a wiatr zapłakał, położywszy się na mogile. Później zapytał o mały krzyżyk. Odpowiedziały mu liliowe dzwonki leśne: po wielu latach przyszła tu drobna, ciemna postać i padła twarzą na ziemię. Długo płakała. Gdy się podniosła, postawiła na mogile mały krzyżyk, który przyniosła ze sobą. Później odeszła i już nigdy nie wróciła. Dąb dopowiedział, że upływały kolejne lata, zmieniały się pory roku, a wraz z nimi przyroda, ale dwie rzeczy pozostały niezmienne: samotność i czas, niestrudzenie szepczący: „Vae victis!”[1]. Wiatr wstał z mogiły, podniósł się wysoko, ponad wierzchołki drzew i gniewnie krzyknął: „Gloria victis!”[2]. Odleciał, niosąc po całym świecie okrzyk: „Gloria victis!”.



[1] Vae victis! – biada zwyciężonym, łaciński zwrot z czasów Cesarstwa Rzymskiego.

[2] Gloria victis! – chwała zwyciężonym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz