CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 19
Małgorzata
Ukochana Mistrza miała na imię Małgorzata. Była
piękna, mądra, miała 30 lat i męża specjalistę, który dokonał odkrycia o znaczeniu
państwowym. Mąż był młody, przystojny i uwielbiał żonę, nigdy nie
brakowało im pieniędzy, mieli wielu interesujących znajomych. Jednak odkąd w wieku
19 lat Małgorzata wyszła za mąż, nie była szczęśliwa. Potrzebowała
Mistrza, którego kochała, nie znając go jeszcze.
Gdy po jego zniknięciu robiła wszystko, aby
czegokolwiek się o nim dowiedzieć, jej działania spełzły na niczym.
Wróciła do domu i żyła, płacząc i tęskniąc. Wyrzucała sobie, że
tamtej nocy, gdy spalił powieść, zostawiła go samego. Nie zdawała sobie sprawy
z tego, że jej obecność nie uratowałaby Mistrza.
Tego samego dnia, w piątek, gdy w Moskwie
wydarzyło się tyle niepojętych rzeczy, Małgorzata obudziła się około południa
z przeczuciem, że tego dnia nareszcie coś się wydarzy, gdyż tej nocy po
raz pierwszy przyśnił jej się Mistrz. W smętnej okolicy wyszedł z drewnianego
domku obdarty, potargany i nieogolony, z lękiem w smutnych
oczach. Gestem ręki przywołał ją do siebie, a ona pobiegła w jego
stronę. Wtedy właśnie się obudziła i wstąpiła w nią nadzieja, że
niedługo skończy się jej udręka. Wyjęła z dolnej szuflady szafy stojącej w rupieciarni
album ze zdjęciem Mistrza, jego książeczkę oszczędnościową, płatki zasuszonej
róży i część brulionu zapisanego na maszynie i nadpalonego u dołu.
Zamknęła się z tymi skarbami w sypialni i przez godzinę
kartkowała uszkodzony przez ogień brulion bez początku i końca. Następnie
chciała wyjść, a jej służąca, Natasza, zatrzymała ją opowieścią o tym,
co wydarzyło się poprzedniego dnia w teatrze Varietes. Małgorzata zaniosła
się śmiechem, a później skarciła ją za słuchanie plotek. Podarowała
Nataszy parę pończoch i flakon wody kolońskiej i wyszła. Ze strzępków
rozmów zasłyszanych w autobusie wywnioskowała, że jakiemuś nieboszczykowi
wykradziono z trumny głowę, aż znudziła jej się ta tajemnicza gadanina i z ulgą
wysiadła pod murami Kremla. Usiadła na ławce i wspominała, jak przez równo
rok o tej samej godzinie siadywała dzień w dzień na tej ławce z Mistrzem.
Jakiś mężczyzna zainteresował się nią i przysiadł, lecz Małgorzata
spojrzała na niego tak posępnie, że pospiesznie odszedł. Pogrążyła się w smutku
i nagle uderzyła ją ta sama fala oczekiwania, co rano i przeczucie,
że tego dnia coś się wydarzy. Z zamyślenia wyrwał ją kondukt pogrzebowy i orkiestra.
Około 300 osób idących w kondukcie wydawało się dziwnie zmieszanymi.
Małgorzata odprowadziła kondukt wzrokiem i pomyślała, że zaprzedałaby
duszę diabłu, aby tylko dowiedzieć się, czy Mistrz żyje, zastanowiło ją też
przelotnie, czyj to pogrzeb i nagle usłyszała obok siebie męski, nosowy
głos odpowiadający jej na pytanie zadane w myślach, że jest to pogrzeb
Michała Aleksandrowicza Berlioza, przewodniczącego Massolitu, którego głowa
gdzieś się zapodziała. Rozmówca Małgorzaty był niewysoki, płomiennie rudy, z ust
sterczał mu wielki kieł, a na głowie miał melonik. Z kieszonki, w której
mężczyźni noszą chusteczki lub wieczne pióra, wystawało mu ogryzione kurze
udko. Pomyślała, że musiała bezwiednie wypowiedzieć na głos swoje pytanie.
Nagle uświadomiła sobie, że za trumną idą literaci i zapytała tajemniczego
rozmówcę, czy ich zna. Gdy potwierdził, zapytała jeszcze, czy jest wśród nich
krytyk Łatuński, a gdy rozmówca wskazał jej go, zapatrzyła się we
wskazanego mężczyznę. Rudy osobnik zauważył, że z pewnością go nienawidzi
i zwrócił się do niej per „Małgorzato Nikołajewna”. Zapytała, czy ją zna,
a na odpowiedź twierdzącą odrzekła, że ona jego nie. Rudy osobnik
zakomunikował jej, że przysłano go do niej z interesem. Małgorzata
przestraszyła się, że chce ją aresztować, a później, że jest
stręczycielem. Rudy obraził się i nazwał ją idiotką, ona jego zaś draniem
i postanowiła odejść. Wówczas usłyszała, jak tajemniczy osobnik wypowiada
fragment powieści Mistrza, a potem woła ze złością, że może sobie dalej
siedzieć samotnie na ławce, błagając w duchu Mistrza, aby dał znak życia
albo zniknął z jej pamięci. Pobladła Małgorzata wróciła na ławkę
i zapytała, skąd zna jej myśli i kim właściwie jest. Przedstawił jej
się jako Azazello, co nic jej nie powiedziało i zaczęła błagać o informację,
czy Mistrz żyje. Azazello potwierdził niechętnie i kazał jej przestać
histeryzować. Uspokoił ją, że cudzoziemiec, do którego ją zaprasza, jest
całkowicie niegroźny i że jeśli przyjdzie, skorzysta na tym. Poruszona do
głębi Małgorzata uznała, że pewnie tam dowie się czegoś o Mistrzu,
Azazello potwierdził milczącym skinieniem głowy i bez namysłu zgodziła się
pojechać. Azazello dał jej okrągłe, złote puzderko i kazał schować,
dodając, że przez ostatnie pół roku solidnie się zestarzała. Kazał jej
następnie punktualnie o 21.30 rozebrać się do naga, natrzeć podarowaną
maścią twarz i całe ciało i nie oddalać się od telefonu. Małgorzata
orzekła, że ktoś wciąga ją w jakąś podejrzaną historię, lecz mimo to
zgadza się, gdyż na nic innego już nie może liczyć. Azazello zakrzyknął nagle:
„ba!” i pokazał palcem na parkan. Małgorzata spojrzała w tę stronę,
ale niczego szczególnego tam nie zauważyła, a gdy odwróciła się z powrotem,
tajemniczego rozmówcy już nie było. Upewniwszy się, że ma w torebce
puzderko, szybko wybiegła z parku Aleksandrowskiego.
Rozdział 20
Krem Azazella
Małgorzata siedziała przed lustrem w płaszczu kąpielowym
i patrzyła na zegarek. Gdy wskazówka osiągnęła 21.29, jej serce
załomotało. Otworzyła puzderko i ujrzała żółtawy krem o zapachu
bagiennego szlamu. Nasmarowała twarz i, spojrzawszy w lustro,
roześmiała się. Ujrzała się młodszą o 10 lat i piękną. Szybko
wtarła krem w całe ciało, poczuła, że wstąpiły w nie nowe siły,
podskoczyła lekko i odniosła wrażenie, że stała się nieważka. Poczuła się
radosna i wolna od wszystkiego. Tak jak stała, nago pobiegła do gabinetu
męża, co chwilę wzbijając się w powietrze i napisała na kartce, że
nigdy już nie wróci i prosi męża o wybaczenie. Przeleciała z powrotem
do sypialni, gdzie wbiegła obładowana rzeczami Natasza, która ze zdumienia
upuściła wszystko na podłogę. Małgorzata pozwoliła jej zabrać wszystkie swoje
rzeczy, z wyjątkiem kosztowności, aby nie posądzono jej o kradzież.
Następnie wychyliła się przez okno i zawołała na przechodzącego sąsiada,
Mikołaja Iwanowicza, który usiadł na ławce i nie odpowiadał. Uznała to za
chamstwo i w tej chwili zadzwonił Azazello, który kazał jej
wylatywać, a gdy będzie przelatywać nad bramą, krzyknąć: „niewidzialna!”. Następnie
zalecił jej polatać trochę nad miastem, aby się przyzwyczaić, a później
skierować się na południe, wprost nad rzekę. Gdy skończył, coś zaczęło dobijać
się do drzwi. Małgorzata otworzyła i ujrzała szczotkę do zamiatania, która
rwała się do lotu. Wskoczyła na nią na oklep, złapała po drodze jakąś niebieską
koszulkę i wyleciała przez okno. Tańcząc na szczotce, zatrzymała się przed
siedzącym na ławce Mikołajem Iwanowiczem, który jęknął i upuścił na ziemię
teczkę. Zrzuciła sąsiadowi na głowę niebieską koszulkę i pomachała
stojącej w oknie, zdumionej Nataszy.
Rozdział 21
Lot
Małgorzata, wolna i niewidzialna, szybko pojęła, jak
kierować szczotką. Leciała bezgłośnie, mniej więcej na poziomie pierwszego
piętra. Nurkowała między przewodami elektrycznymi i płynęła nad dachami
autobusów i trolejbusów, nad głowami przechodniów. Wzbiła się wyżej
i zajrzała do któregoś okna, w którym zobaczyła dwie kłócące się
współlokatorki. Wleciała do kuchni, odezwała się do kobiet, zgasiła im prymusy
i wyleciała z powrotem na ulicę. Na jej końcu dostrzegła wspaniały,
dopiero co wybudowany, siedmiopiętrowy dom. Nad wejściem błyszczał złoty napis:
„Dom Dramlitu”. Wzięła szczotkę pod pachę i z ciekawości weszła do
sieni, gdzie znalazła napis: „Dom dramaturga i literata”, a pod nim
listę lokatorów. Pod numerem 84 ujrzała nagle nazwisko Łatuńskiego – krytyka,
który zgubił Mistrza. Krzyknęła przeraźliwie, budząc zdumienie portiera i pośpiesznie
wzniosła się klatką schodową. Zadzwoniła do drzwi, lecz Łatuńskiego nie było,
gdyż udał się na spotkanie poświęcone pamięci Berlioza. Zleciała na parter,
odliczyła piętra i okna, wleciała do mieszkania z zewnątrz i upewniła
się, że trafiła dobrze. Zabrawszy z kuchni młotek, zdemolowała nim
fortepian. Odkręciła krany w łazience i w kuchni, zalewając
podłogi i meble. Wiadrami wlewała wodę do szuflad, porozbijała szafy,
utopiła w wannie garnitur krytyka, polała atramentem pościel. Wciąż
wydawało jej się, że to za mało, potłukła więc doniczki i oszklone
fotografie. Tymczasem piętro niżej gosposia dramatopisarza Kwanta usłyszała
dobiegające z góry hałasy i zobaczyła przeciekający sufit. Pobiegła
na górę i zaczęła dobijać się do mieszkania Łatuńskiego. Małgorzata
uniosła się nad podłogę i uderzyła młotkiem w żyrandol, a znalazłszy
się za oknem, potłukła szyby na całym siódmym piętrze i zleciała niżej,
tłukąc następne. W kamienicy wybuchła panika, a na ulicę wyległ tłum
usiłujący zrozumieć, dlaczego bez żadnego powodu w nowym gmachu Dramlitu
lecą szyby. W kuchni u Kwantów oderwał się od sufitu kawał tynku,
a z namokniętego stropu lunęło jak z cebra. Na II piętrze
Małgorzata dostrzegła 4-letniego, przerażonego chłopczyka siedzącego w łóżeczku.
Uspokoiła go łagodnie, mówiąc, że to chłopcy wybijali szyby z procy
i uśpiła go opowiadaniem o nieszczęśliwej cioci. Następnie po cichu
odłożyła młotek na parapet i odleciała. Polatała poza miastem, napawając
się widokami i skierowała się nad las. Nagle usłyszała poszum rozcinanego
powietrza i spostrzegła, że dogania ją jakiś ciemny kształt. Jak się
okazało, była to zupełnie naga Natasza, lecąca na oklep na wieprzu, który
w przednich racicach trzymał teczkę. Małgorzata rozpoznała w nim
Mikołaja Iwanowicza. Natasza śmiejąc się, opowiedziała, co zaszło w willi
po odlocie Małgorzaty. Nie dotykając żadnej z podarowanych rzeczy,
nasmarowała się resztą kremu i zachwycona stała przed lustrem.
W drzwiach stanął Mikołaj Iwanowicz i na jej widok zaniemówił,
a potem zaczął jej czynić niestosowne propozycje, obiecując, że jego żona
o niczym się nie dowie. Wtedy nasmarowała go kremem i zmienił się w wieprza.
Poprosiła Małgorzatę, aby się za nią wstawiła, żeby także mogła zostać wiedźmą
i po chwili odleciała na wieprzu z dziką prędkością. Małgorzata
leciała powoli, aż dojrzała w dole rzekę i opuściła się nad wodę.
Wykąpała się, a potem spotkała jakiegoś prychającego tłuściocha
wychodzącego z kąpieli. Przeleciała na szczotce na drugi brzeg, gdzie
grała wesoła muzyka i płonęło ognisko. Gałęzie wierzb usiane były baziami,
a pod nimi siedziały żaby, które przygrywały na fujarkach brawurowego
marsza. Przed nimi zwieszały się na wierzbowych nitkach kawałki próchna
oświetlającego nuty. Nad rzeką tańczyły rusałki. Jak się okazało, marsza grano
na cześć Małgorzaty. Przywitały ją nagie wiedźmy, a ktoś na koźlich nogach
rozścielił przed nią jedwab i podał jej kielich szampana. Zapytała o Nataszę
i odpowiedziano jej, że poleciała na swym wieprzu do Moskwy, by
przygotować dla niej szaty. Z powietrza spadło nagle do wody czarne ciało
i przed Małgorzatą stanął ten sam tłuścioch, którego spotkała na drugim
brzegu. Pozwoliła mu ucałować swoją dłoń, a później wszyscy zaczęli
zbierać się do drogi. Koźlonogi sporządził z dwóch patyków telefon i błyskawicznie
zamówił dla Małgorzaty samochód. Za kierownicą siedział długodzioby gawron w kaszkiecie,
a gdy Małgorzata wsiadła, samochód wzniósł się nieomal do samego księżyca
i pomknęli do Moskwy.
Rozdział 22
Przy świecach
Samochód błyskawicznie zbliżył się do Moskwy i wylądował
na bezludnym cmentarzu w pobliżu Dorogomiłowa. Gawron wysadził Małgorzatę
przy jakimś grobowcu i skierował samochód wprost na wąwóz za cmentarzem,
gdzie runął i roztrzaskał się, a kierowca usiadł na oklep na
pojedynczym kole i odleciał. Zza jednego z pomników wyszedł Azazello,
dosiedli szczotki, w kilka sekund później wylądowali na Sadowej i, minąwszy
kolejno trzech zniecierpliwionych mężczyzn sprawiających wrażenie, że na kogoś
czekają, weszli do mieszkania numer 50. Zaczęli wchodzić po jakichś schodach,
a gdy znaleźli się na podeście, Małgorzata ujrzała Korowiowa zwanego
inaczej Fagotem. Jego powierzchowność się zmieniła, gdyż był odziany w uroczysty
frak. Poprowadził do monstrualnych rozmiarów sali, a Małgorzata zdumiała
się, jak to wszystko może pomieścić się w typowym, moskiewskim mieszkaniu.
Korowiow odpowiedział, że to zupełnie proste dla tych, którzy są obeznani
z piątym wymiarem. Następnie objaśnił, że messer raz do roku wydaje
wiosenny bal pełni księżyca, zwany też balem stu królów. Potrzebuje gospodyni,
a tradycja wymaga, aby miała ona na imię Małgorzata i pochodziła z tej
miejscowości, w której bal się odbywa. Na 21 mieszkających w Moskwie,
żadna się nie nadawała i dopiero szczęśliwy traf pozwolił odnaleźć właśnie
ją. Korowiow zapytał następnie, czy zgodzi się przyjąć na siebie obowiązki
gospodyni. Małgorzata zgodziła się bez wahania i przeszli do innej sali,
a po drodze Korowiow wyjawił, że w żyłach Małgorzaty płynie królewska
krew pewnej szesnastowiecznej królowej Francji, co należy do sekretów zabranych
do grobu przez niektóre prababcie. Doszli do kolejnych drzwi, za którymi
w niedużym pokoju unosił się zapach siarki i smoły, obok łóżka z brudną
pościelą stał elegancko ubrany Azazello, a na dywaniku przed łożem
mieszała coś w garnku wiedźma Hella. Na wysokim taborecie przy stoliku
szachowym siedziało olbrzymie, czarne kocisko, trzymając w łapie
szachowego konia. Na posłaniu siedział ten, którego nie tak dawno Iwan Bezdomny
przekonywał, że szatan nie istnieje. Prawe oko Wolanda miało na dnie złotą
iskierkę, a lewe było puste, czarne i wąskie jak ucho igielne. Twarz
Wolanda była wykrzywiona, a skórę jakby na zawsze przepaliła opalenizna.
Na postumencie obok stał żywy globus oświetlony promieniami słońca. Woland
powitał Małgorzatę jak królową i skinął na nią, aby podeszła. Nakrzyczał
na kota, który pod łóżkiem szukał upuszczonego konia szachowego, ten zaś
odpowiedział, że nie może znaleźć konia, który gdzieś pocwałował, a zamiast
niego skacze tam jakaś żaba. Woland roześmiał się, skarcił kocura za tandetne
sztuczki i kazał mu zachować je dla teatru Varietes. Kocur wylazł spod
łóżka cały zakurzony, wystrojony w białą muszkę i damskie lorgnon, z pozłoconymi
wąsami. Woland przedstawił Małgorzacie swoją świtę: Behemota, Azazella,
Korowiowa oraz Hellę. Na szachownicy tymczasem zapanował popłoch, wytrącone z równowagi
figury dreptały w miejscu, wznosiły ręce do nieba i wymachiwały
szpadami. Małgorzatę zainteresowały żywe szachy, a Behemot zaczął stroić
miny i mrugać do własnego króla. Z dala dobiegł szum skrzydeł i Azazello
z Korowiowem wybiegli na okrzyk Behemota, że uciekły papugi. Po chwili
wrócili, burcząc, że jak zwykle kot ich nabrał. Woland oznajmił, że daje szacha
królowi kota, Behemot zaś próbował go oszukać. Na koniec poddał się,
zaznaczając, że nie może grać w atmosferze rozpętanej przez zawistnych
nagonki. Figury szachowe same weszły do pudła. Woland odesłał Hellę smarującą
mu bolące kolano, zaś jej miejsce zajęła Małgorzata. Woland, widząc, że jest
zaciekawiona żywym globusem, pokazał go jej szczegółowo. Gdy obejrzała
działania wojenne w jakiejś osadzie i śmierć małego dziecka, Woland
wyjaśnił jej, że Abbadona pracuje bez zarzutu, jest sprawiedliwy, a dziecko
nie zdążyło przynajmniej nagrzeszyć. Zawołał demona po imieniu i natychmiast
ze ściany wyłoniła się chuda postać w ciemnych okularach. Małgorzata
przeraziła się, lecz Woland ją uspokoił, skinął dłonią i Abbadona zniknął.
Azazello doniósł, że przybyła jakaś dziewczyna, która zanudza błaganiami, aby
pozostawiono ją przy jej pani, a z nią jest jej wieprz. Woland
zgodził się, by Natasza została przy Małgorzacie, a wieprza kazał posadzić
w kuchni z kucharzami, gdyż nie sposób wpuścić go do sali balowej.
Azazello zauważył, że zbliża się północ, a Woland podziękował Małgorzacie,
kazał niczego się nie bać i nie pić już niczego prócz wody. Oznajmił, że
już czas, a w drzwiach pojawił się Korowiow.
Rozdział 23
Wielki bal u szatana
Zbliżała się północ. Małgorzata weszła do basenu
z malachitu, a Hella z Nataszą wykąpały ją we krwi, natarły
olejkiem różanym i została ubrana w pantofle z płatków bladej
róży ze złotymi klamerkami, w królewski diadem brylantowy i ciężki
medalion z podobizną czarnego pudla. Korowiow dał jej radę, aby nie
wyróżniała żadnego z gości, nawet gdyby jej się bardzo nie spodobał. Zostanie
za to po stokroć wynagrodzona. Nie może nikogo pominąć, wszystkich powinna
zaszczycić choćby uśmiechem, jednym słówkiem czy skinieniem głowy. Wraz
z Korowiowem i Behemotem Małgorzata przekroczyła próg komnaty i zatrzymali
się w zupełnych ciemnościach. Kot wrzasnął przeraźliwie: „bal!!!” i znaleźli
się w tropikalnym lesie pełnym kolorowych papug, który wkrótce
przeistoczył się w salę balową pełną kolumn z roziskrzonego,
żółtawego kamienia. Pod każdą z nich stali obnażeni Murzyni w srebrnych
zawojach. Stupięćdziesięcioosobowa orkiestra, którą dyrygował Johann Strauss,
grała poloneza. Dyrygent zbladł na widok Małgorzaty i gestem nakazał
orkiestrze, aby wstała, nie przestając grać. Małgorzata powitała go i przelecieli
do następnej sali, w której zamiast kolumn stała cała ściana róż
i japońskich kamelii. Między nimi biły fontanny, a w trzech
basenach pienił się bąbelkami szampan, którym napełniali puchary Murzyni. Na
estradzie ktoś w czerwonym fraku dyrygował orkiestrą jazzową. Wylecieli na
podest, gdzie z kryształowych winogron lało się oślepiające światło. Jakiś
czarnoskóry podłożył pod nogi Małgorzaty poduszkę z wyhaftowanym złotym
pudlem. Obok niej stali Korowiow i Azazello oraz trzech młodzieńców,
którzy trochę przypominali Abbadonę. Przy jej lewej nodze zasiadł Behemot.
Przed nimi znajdowały się ogromne, zasłane dywanem schody. Do północy zostało
10 sekund. Nagle coś huknęło w wielkim kominku na dole i wypadła
stamtąd szubienica z dyndającym na niej, rozsypującym się w proch
wisielcem. Wisielec urwał się ze stryczka, upadł na posadzkę i nagle
wyskoczył z niego piękny, rudy młodzieniec we fraku. Z kominka
wybiegła trumna, otworzyło się wieko i wypadły z niej inne zwłoki,
z których uformowała się ruchliwa kobieta, młodzian podał jej ramię
i razem weszli na schody. Tymczasem z kominka wyłonił się bezgłowy
szkielet z oderwana ręką, zwalił się na ziemię i przemienił w mężczyznę
we fraku. Korowiow, Behemot i Azazello po cichu objaśniali Małgorzacie,
kto jest kim i głośno witali przybyłych gości. Z kominka jedna po
drugiej wypadały trumny i trupy, na schodach zrobiło się tłoczno. Wszyscy
klękali przed Małgorzatą, całowali jej kolana i dłonie, a ona każdego
obdarzała uśmiechem lub skinieniem głowy. Nagle spojrzenie Małgorzaty spoczęło
na kobiecie, o której Korowiow z niechęcią powiedział, że jest
nieciekawą postacią. Miała 20 lat i pracowała w kawiarni.
Właściciel zgwałcił ją i 9 miesięcy później urodziła chłopczyka,
którego udusiła chusteczką z granatową obwódką, a potem zakopała
w lesie. Przed sądem mówiła, że nie miałaby mu co dać jeść. Przedstawiła
się Małgorzacie jako Frieda i zgubiła się w tłumie. Korowiow
wyjaśnił, że od 30 lat, gdy się budzi, na swoim stoliku znajduje
chusteczkę. Paliła ją w piecu, topiła w rzece i nic nie pomaga.
Po schodach walił tłum. Kobiety były nagie, w kolorowych
pantofelkach, a mężczyźni we frakach. Wszyscy byli przedstawiani
Małgorzacie przez niestrudzonego Korowiowa. Każdy z gości miał coś na
sumieniu, przelewała się przed nią rzeka królów, książąt, kawalerów, samobójców,
wisielców, dozorców więziennych, szulerów, katów, konfidentów, zdrajców,
tajniaków, deprawatorów, trucicielek, rajfurek, zbrodniarzy. Po trzech
godzinach pod Małgorzatą ze zmęczenia uginały się nogi, całowane kolano
spuchło, ręka odmawiała posłuszeństwa. W końcu fala gości zaczęła rzednąć.
Gdy przeszli ostatni, Małgorzata upadła na posadzkę, ale Hella i Natasza
zaciągnęły ją znów pod krwawy prysznic i odżyła. Znowu wyleciała z komnaty,
minęła orkiestrę złożoną z samych małp i znalazła się w otoczonym
kolumnadą basenie z szampanem. Wszędzie panował gwar i atmosfera
niewymuszonej zabawy. W tym rozgardiaszu wryła się Małgorzacie w pamięć
twarz kobiety o błagalnym spojrzeniu i jedno słowo: „Frieda”. Behemot
odprawił jakieś czary i z basenu zniknął szampan, a na jego
miejsce napłynął koniak. Korowiow chwycił Małgorzatę za rękę i przelecieli
nad jedzącymi i pijącymi biesiadnikami oraz tańczącymi tłumami.
Nagle wybiła północ, która w przekonaniu
Małgorzaty już dawno minęła i pojawił się Woland w towarzystwie
Abbadony, Azazella i jeszcze kilku podobnych do Abbadony młodzieńców.
Azazello podał mu na tacy odciętą ludzką głowę z wybitymi przednimi
zębami, która żyła i patrzyła pełnym cierpienia wzrokiem. Jak się okazało,
była to głowa Michała Aleksandrowicza Berlioza. Woland przypomniał mu, że
wszystkie elementy jego przepowiedni się spełniły i zakomunikował, że
każdemu będzie dane po śmierci to, w co wierzy, a zatem Berlioz
odejdzie w niebyt. W tym momencie głowa rozsypała się, a na tacy
pozostała żółtawa czaszka na złotej nóżce, z oczami ze szmaragdów i zębami
z pereł. Jej pokrywa odchyliła się na zawiasie. Do sali wszedł nowy, samotny
gość, chwiejący się z przerażenia. Woland przedstawił go gościom jako
barona Meigla, urzędnika Komisji Wizualnej oprowadzającego cudzoziemców po stolicy.
Małgorzata znała go z teatrów i restauracji i nie wiedziała, czy
on także umarł. Woland wyjaśnił, że baron od razu zaoferował mu swoje usługi,
będąc w rzeczywistości szpiclem i donosicielem. Został zaproszony,
aby mógł zaspokoić swoją nadzwyczajną żądzę wiedzy, podsłuchać i podpatrzeć
wszystko, co się da. Baron zbladł do granic możliwości i nagle stanął
przed nim Abbadona, który na sekundę zdjął okulary. W tej chwili w dłoniach
Azazella coś błysnęło, baron przewrócił się na wznak, a z jego piersi
buchnęła krew. Korowiow podstawił pod jej strumień czaszkę i napełnioną
oddał Wolandowi, który napił się i podał puchar Małgorzacie. Zamknęła
oczy, zakręciło jej się w głowie i wypiła łyk, po czym usłyszała
ogłuszające pianie kogutów. Tłumy gości zaczęły rozpadać się w proch,
napłynął grobowy zapach, a sala balowa skurczyła się do rozmiarów pokoiku.
Rozdział 24
Wydobycie Mistrza
W sypialni Wolanda wszystko było tak, jak przed
balem. Małgorzata chwiejnym krokiem podeszła do stołu, przy którym siedzieli
już Korowiow, Azazello i Behemot. Woland zapytał ją, czy jest zmęczona,
lecz zaprzeczyła. Kocur podał jej do wypicia czysty spirytus. Łyknęła,
przekonana, że to ją dobije, tymczasem powróciły jej siły i wilczy apetyt.
Rzuciła się na jedzenie i wypiła drugi kieliszek, patrząc, jak Behemot je
ananasa z solą i pieprzem, zagryzając ostrygą z musztardą.
Towarzystwo rozpoczęło lekką rozmowę na temat balu, który się odbył, a Małgorzata
zainteresowała się umiejętnością celnego strzelania prosto w serce, jaką
zaprezentował Azazello. W rozmowie padło też nazwisko krytyka Łatuńskiego,
którym z kolei zainteresował się Woland. Korowiow wyjął z szuflady
siódemkę pik, kazał Małgorzacie zaznaczyć paznokciem dowolne serduszko, Hella
schowała kartę pod poduszkę, a Azazello, siedzący tyłem do poduszki, nie
odwracając się wystrzelił, dziurawiąc na wylot zaznaczone serduszko. Behemot
podjął się pobić rekord Azazella z dwóch pistoletów, po czym zabił sowę
drzemiącą na kominku, rozbił zegar i przestrzelił palec Helli, która z wyciem
wczepiła się w jego sierść. Rozdzielono walczących i Korowiow
dmuchnięciem zagoił palec Helli, Behemot zaś usiłował z powrotem wepchnąć na
miejsce ogromny kłąb wyrwanego mu z grzbietu futerka. Wesoła kolacja
trwała dalej, aż Małgorzata doszła do wniosku, że dochodzi szósta rano i że
na nią już czas. Pożegnała się i z rozpaczą poczuła się oszukana,
gdyż nikt jej nie zatrzymywał ani nie proponował obiecanej nagrody. Postanowiła
po wyjściu iść nad rzekę i utopić się. Woland nagle kazał jej usiąść i zapytał,
czy chce mu coś powiedzieć na pożegnanie. Odpowiedziała, że nie i że
jeżeli będzie jeszcze potrzebna, to znów ofiaruje swoje usługi. Woland
powiedział, że to była próba i że tak właśnie trzeba postępować: być
dumnym i nigdy nikogo o nic nie prosić, zwłaszcza potężniejszych od
siebie. Zapytał następnie, czego chce w zamian za wyświadczoną mu
przysługę. Małgorzata już chciała wypowiedzieć swoje najgorętsze życzenie, lecz
w uszach znów zadźwięczało jej imię Friedy. Upewniwszy się, że może
wyrazić tylko jedno życzenie, poprosiła, aby uwolniono kobietę od wyrzutów
sumienia. Woland uśmiechnął się i zapytał, dlaczego jest tak miłosierna, a ona
wyjaśniła szczerze, że wzbudziła we Friedzie nadzieję i gdyby ją zawiodła,
przez całe życie nie zaznałaby spokoju. Woland odrzekł, że nie ma sensu, by
zajmował się czymś, co nie należy do niego, gdyż Małgorzata może załatwić to
sama. Małgorzata zawołała Friedę, a znękana kobieta wpadła do komnaty
i wyciągnęła do niej ręce. Małgorzata obwieściła jej, że już jej wybaczono
i że nie będą jej więcej przynosić chustki, a Frieda padła przed nią na
twarz. Woland machnął ręką i kobieta zniknęła. Małgorzata ponownie zebrała
się do wyjścia, lecz Woland rzekł, że to się nie liczy, gdyż on nic nie zrobił
i zapytał, czego pragnie ona dla siebie. Zapadło milczenie, pośród którego
Małgorzata wypowiedziała życzenie, aby natychmiast zwrócono jej ukochanego
Mistrza. Do komnaty wdarł się nagle wicher, a na parapecie okna pojawił
się Mistrz. Podbiegła do niego, płacząc i wtuliła się w niego, lecz
on odsunął ją od siebie, mówiąc, że jest bardzo chory, boi się i znów ma
halucynacje. Korowiow podsunął mu krzesło, a Woland kazał dać mu coś do
wypicia. Korowiow podał mu wódkę, Mistrz wypił, kieliszek wypadł mu
z drżącej ręki i roztrzaskał się. Podano mu drugi i po wypiciu
zaczął dochodzić do siebie. Woland zapytał go, czy wie, kim jest, a Mistrz
odpowiedział, że tak i że w domu wariatów jego sąsiadem był Iwan
Bezdomny, który opowiadał mu o nim. Woland zapytał go, dlaczego Małgorzata
nazywa go Mistrzem, a on odrzekł, że z powodu powieści o Poncjuszu
Piłacie, którą napisał, a potem spalił. Woland powiedział, że to
niemożliwe, gdyż rękopisy nie płoną i kazał kotu podać powieść. Behemot
zerwał się z krzesła i podał Wolandowi rękopis Mistrza, na którym –
jak się okazało – siedział. Małgorzata zadrżała, a Mistrz znowu załamał
ręce i zaczął lamentować. Korowiow zaaplikował mu następny kieliszek i chory
uspokoił się. Woland ponownie kazał Małgorzacie powiedzieć, czego pragnie.
Wyszeptała coś do ucha Mistrza, który powiedział, że nie chce już niczego od
życia poza byciem z Małgorzatą. Zwróciła się więc do Wolanda
z życzeniem, aby znów znaleźli się w suterenie i żeby wszystko
było tak jak dawniej. Mistrz zaśmiał się i powiedział, że w tej
suterenie już dawno mieszka ktoś inny. Woland zawołał Azazella i z sufitu
zwalił się na podłogę osłupiały Alojzy Mogarycz w samej bieliźnie i z walizką
w dłoni. Azazello upewnił się, że to on po przeczytaniu artykułu
Łatuńskiego napisał donos na Mistrza, aby zająć jego mieszkanie. Małgorzata rzuciła
się na niego i wpiła się paznokciami w jego twarz. Azazello wrzasnął:
„won!” i pokrwawionego, zapłakanego Mogarycza wyniosło przez otwarte okno.
Mistrz patrzył wytrzeszczonymi oczami i zapytał Behemota, czy to on jest
tym kotem, który wsiadał do tramwaju. Zaniepokoił się też, że będą go szukać w szpitalu,
lecz Korowiow uspokoił go, że nie ma dokumentów, nie ma więc i człowieka.
W jego rękach pojawiła się historia choroby Mistrza, którą wrzucił do kominka
oraz książka meldunkowa, z której dmuchnięciem zlikwidował nazwisko
Mogarycza, po czym księga ulotniła się z jego rąk. Podał Mistrzowi jego
dowód osobisty, a Małgorzacie wielki brulion z nadpalonymi brzegami,
zasuszoną różę, zdjęcie i książeczkę oszczędnościową Mistrza oraz jej
własne dokumenty. Woland zapytał, dokąd ma odesłać Nataszę, która wbiegła do
pokoju i padła na kolana, błagając, aby pozwolono jej zostać wiedźmą.
Woland skinął głową i Natasza z okrzykiem triumfu wyleciała przez
okno. Zastąpił ją Mikołaj Iwanowicz, który znów przybrał swoją ludzką postać.
Zażądał zaświadczenia, gdzie spędził noc, aby mógł okazać je milicji i swojej
żonie. Behemot szybko podyktował Helli treść zaświadczenia, według którego
spędził noc na balu u szatana, zatrudniony jako wieprz. Lokator wziął
papier i zniknął bez śladu, a na jego miejsce zjawił się Warionucha,
który poprosił o zwolnienie z funkcji wampira, gdyż nie czuje się
krwiożerczy. Azazello pouczył go, że nie należy kłamać ani ubliżać nikomu przez
telefon i odesłał rozpromienionego administratora prosto do domu. Woland
nakazał zostawić go samego z Małgorzatą i Mistrzem. Zapytał Mistrza,
który nie chciał już pisać książek, czym wypełni swoje życie. Małgorzata
bezradnie odrzekła, że Mistrz na nic się nie zgadza. Woland podarował jej na
pamiątkę złotą podkówkę ozdobioną diamentami. Pożegnali się i wyszli. Cała
świta odprowadziła ich przed dom, gdzie czekał samochód z kierowcą –
gawronem. Małgorzata nagle zorientowała się, że zgubiła podkowę, a Azazello
zawrócił, każąc im na siebie czekać. Tymczasem przed ich wyjściem
z mieszkania numer 50, z lokalu 48 wyszła chuda kobieta z bańką
i torbą. Była to Annuszka, która na nieszczęście Berlioza rozlała olej.
Nazywano ją „Gangreną”, gdyż gdziekolwiek się pojawiła, tam zaraz wybuchał
jakiś skandal. Zawsze wstawała bardzo wcześnie, a tej nocy obudziła się
zaraz po dwunastej. Wyszła z mieszkania, piętro wyżej huknęły drzwi
i wpadł na nią człowiek w samej bieliźnie i z walizką
w ręku, po czym wyleciał na podwórze przez wybite okno. Annuszka wychyliła
się, lecz zamiast roztrzaskanych zwłok, zobaczyła pusty asfalt podwórka. Na
górze znów trzasnęły drzwi i śmignął koło niej dystyngowany obywatel
z prosiakowatą twarzą, który także wyleciał przez okno i zniknął. Wkrótce
zbiegł trzeci i również wyfrunął oknem. Annuszka schowała się w swoim
mieszkaniu i przez szparę w drzwiach obejrzała schodzące towarzystwo:
bladego człowieka w szlafroku, wyglądającego na chorego, damę w habicie
narzuconym na gołe ciało, zupełnie nagą dziewczynę z walizeczką i ogromnego,
czarnego kocura, a na końcu kulejącego cudzoziemca z bielmem na oku.
Coś stuknęło o podest i gdy przeszli, Annuszka znalazła ciężki
klejnot w kształcie podkowy, który natychmiast schowała za pazuchą i postanowiła
sprzedać. Nagle jak spod ziemi wyrósł przed nią cudzoziemiec z bielmem na oku
i zażądał podkówki. Skłamała, że niczego podobnego nie widziała, lecz
cudzoziemiec ścisnął ją za gardło i zaczął dusić. Błyskawicznie oddała
klejnot i przyjęła 200 rubli znaleźnego. Azazello, zwróciwszy
Małgorzacie prezent od Wolanda, pożegnał się z nią i gawron zawiózł
Mistrza i Małgorzatę do sutereny małego domku. Mistrz pogrążył się
w głębokim śnie, a Małgorzata aż do świtu czytała znów ukochaną
powieść.
Rozdział 25
Jak prokurator usiłował ocalić Judę z Kiriatu
Ciemność, która nadciągnęła znad Morza Śródziemnego,
okryła znienawidzone przez prokuratora Jeruszalaim. Dziwna chmura zasnuła
wszystko, a potem spadła ulewa. Burza strzaskała cyprys, róże
i magnolie rosnące w pobliżu kolumnady, pod którą znajdował się prokurator.
Leżał na sofie przy niskim stole zastawionym jadłem i dzbanami z winem.
Wystraszony spojrzeniem hegemona Afrykanin stłukł dzban z winem i prokurator
odesłał go skinieniem dłoni. Leżał na łożu w półmroku burzy, czasem
popijał wino albo przełykał małe kawałeczki chleba. Jego twarz była rozpalona
bezsennością, a oczy niecierpliwie wypatrywały kogoś, kogo oczekiwał. Po
pewnym czasie zasłona wody zaczęła rzednąć, huragan osłabł, a na niebie
pojawiły się błękitne prześwity. Wreszcie prokurator usłyszał długo oczekiwane
kroki i między marmurowymi lwami ukazała się zakapturzona głowa. Zupełnie
przemoczony człowiek pozdrowił Piłata i zdjął kaptur. Piłat wezwał sługi,
kazał im osuszyć i przebrać przybysza, a potem podać coś gorącego do
jedzenia. Słońce powróciło już całkiem nad Jeruszalaim. Przybysz zjadł i wypił
wino. Był w średnim wieku, miał miłą twarz i włosy nieokreślonego
koloru. W szparkach oczu czaiła się dobroduszna przebiegłość. Piłat zapytał
go o nastroje panujące w mieście i dowiedział się, że są
zadowalające. Zamieszki nie powinny już wybuchnąć i można wycofać wojska.
Prokurator poskarżył się, że nie ma na ziemi beznadziejniejszego miejsca od
Jeruszalaim i Pałacu Heroda o dziwacznej architekturze, która
doprowadza go do obłędu. Zapytał gościa, czy nie niepokoi go Bar Rabban,
ten zaś odpowiedział, że będzie teraz niegroźny. Zapewnił także Piłata, że jego
ludzie będą deptali Bar Rabbanowi po piętach. Prokurator upewnił się, czy
tłum nie manifestował oburzenia i czy przybysz stwierdził zgon skazańców
osobiście. Obawiał się, czy nie znajdą się jacyś naśladowcy szalonego Jeszui
Ha-Nocri, który umierając uśmiechał się, patrzył ludziom w oczy i powiedział,
że nie ma żalu o to, że pozbawia się go życia i że za jedną z najgorszych
ułomności uważa tchórzostwo. Prokurator kazał jak najszybciej uprzątnąć ciała
wszystkich trzech skazańców i pogrzebać cichaczem, aby nikt nigdy już o nich
nie usłyszał. Następnie poprosił gościa, aby odrzucił propozycję awansu z przeniesieniem
w inne miejsce i został przy nim. Zapytał także, ile pieniędzy
otrzymał Juda z Kiriatu za to, że tak serdecznie podjął szaleńca. Przybysz
nie wiedział nic poza tym, że kiriatczyk został wezwany na wieczór do pałacu
Kajfasza, że jest młody, przystojny i ma słabość do pieniędzy. Prokurator
zwrócił się do gościa z poufną informacją, iż doniesiono mu, że Juda
z Kiriatu dzisiejszej nocy ma zostać zasztyletowany. Z raportu, który
otrzymał, wynika, że ktoś z potajemnych przyjaciół Jeszui Ha-Nocri zmawia
się z kompanami, aby zabić zdrajcę, a otrzymane za zdradę pieniądze
podrzucić arcykapłanowi z notatką: „zwracam przeklęte pieniądze”. Wywoła
to ogromny skandal, dlatego prosi Afraniusza (takim bowiem imieniem nazywał
gościa, prawdopodobnie dowódcę tajnej służby), aby zrobił wszystko, co w jego
mocy, by uchronić Judę z Kiriatu. Afraniusz uspokoił go, że zamiar zbrodniarzy
jest trudny do wykonania i obiecał wszystkiego dopilnować. Piłat podał mu
sakiewkę z pieniędzmi, które był mu winien i Afraniusz wyszedł spod
kolumnady. Dopiero wtedy procurator spostrzegł, że słońce już zaszło i zapadł
zmrok.
Rozdział 26
Złożenie do grobu
Prokurator zmienił się nagle, postarzał się w oczach,
przygarbił, jakby ogarnęła go trwoga. Przywidziało mu się, że ktoś siedzi na
pustym tronie. Pomacał leżący tam płaszcz i zaczął nerwowo przechadzać się
pod kolumnadą. Po raz drugi tego dnia ogarnął go smutek i usiłował
zrozumieć, skąd się biorą te duchowe katusze. Szybko stało się jasne, że
próbuje oszukać sam siebie, że w dzień coś bezpowrotnie utracił, a teraz
chce to naprawić jakimiś mizernymi działaniami, na wszystko jest już jednak za
późno. Zatrzymał się i gwizdnął, a na ów gwizd rozległo się basowe
szczekanie i wbiegł z ogrodu ogromny, szary pies o imieniu
Banga. Stanął na dwóch łapach i polizał pana po policzku. Procurator
usiadł na tronie, a Banga położył się u jego stóp. Od razu zrozumiał,
że pana spotkało nieszczęście, próbował więc go pocieszyć.
Tymczasem gość prokuratora doszedł do koszar,
w których kwaterowały dwie centurie. Po upływie 10 minut wyjechały stamtąd
trzy wozy wyładowane łopatami, kilofami i beczką z wodą, którym
towarzyszyło piętnastu konnych. Skierowały się na północ, ku Nagiej Górze.
Afraniusz wyjechał z koszar przebrany w zniszczony chiton i udał
się do miasta. Tam odnalazł ulicę Grecką, wszedł na zaplecze sklepu i zawołał
młodą kobietę o imieniu Nisa. Na 5 minut zniknęli w domu i Afraniusz
ponownie wmieszał się w tłum. Tymczasem Nisa przebrała się, oznajmiła
służącej, że idzie do Enanty i opuściła dom.
W tym samym czasie w innym zaułku Dolnego
Miasta wyszedł z niepokaźnego domku wystrojony młody człowiek i skierował
kroki do pałacu Kajfasza. Odwiedziwszy go, wyszedł i dziarsko podążył
z powrotem. W tłoku wyprzedziła go zwiewna kobieta, obrzuciła go
spojrzeniem i przyspieszyła kroku. Młody człowiek rozpoznał ją
i dogonił. Nisa udała, że nie poznała go w pierwszej chwili i zażartowała,
że to znak, iż będzie bogaty. Oznajmiła, że wybrała się na samotny spacer za
miasto i z niechęcią zgodziła się, aby jej towarzyszył. Weszli
w jakieś podwórko, aby zastanowić się, dokąd iść, by nie zobaczył ich ktoś
znajomy i nie doniósł o tym mężowi Nisy. Kazała mężczyźnie, którego
nazwała Judą, iść na plantację oliwek do ogrodu Getsemani. Zostawiła go samego
i poszła pierwsza. Juda samotnie zastanawiał się tymczasem, jak
usprawiedliwi przed swoją rodziną nieobecność przy świątecznym stole. Zawrócił
w stronę pałacu Kajfasza, minął wieżę Antoniusza i pośpieszył ku
bramie Getsemani. Wszedł do ogrodu i cicho zawołał Nisę, lecz zamiast niej
od pnia oliwki oderwała się męska sylwetka, Juda krzyknął, ale drugi człowiek
odciął mu odwrót. Zapytali go, ile dziś dostał pieniędzy i rozpaczliwie
wyznał, że 30 tetradrachm, które ma przy sobie. Dał je napastnikom, aby go nie
zabijali i wówczas stojący z tyłu mężczyzna wbił mu nóż pod łopatkę,
a człowiek, który stał z przodu, zadał mu cios prosto w serce.
Wtedy na drodze pojawiła się trzecia, zakapturzona postać. Mężczyźni
pospiesznie zawinęli w kawał skóry sakiewkę i karteczkę, a po
chwili na drodze nie było już nikogo poza znieruchomiałym ciałem. Dwaj mordercy
zniknęli, a ów trzeci, zakapturzony człowiek ruszył na brzeg Kedronu. Tam
spotkał dwa konie i pilnującego ich człowieka. Bez słowa dosiedli
wierzchowców i jeden z nich odjechał, zakapturzony zaś przewrócił na
drugą stronę swój płaszcz, włożył na głowę hełm i wjechał do Jeruszalaim.
W mieście trwało święto szabatu. Jeździec skierował się ku wieży
Antoniusza.
W Pałacu Heroda, pod kolumnadą, prokurator położył
się na przygotowanym łożu i długo wpatrywał się w księżyc. Po północy
położył się koło niego na pościeli Banga i obaj nareszcie zasnęli. Prokuratorowi
natychmiast przyśniło się, że kroczy po ścieżce światła prosto w księżyc
i poczuł się szczęśliwy. Towarzyszyli mu wierny pies Banga i wędrowny
filozof, z którym dyskutował o czymś bezmiernie ważnym i skomplikowanym.
Ich dyskusja była interesująca i mogła ciągnąć się w nieskończoność,
a dzisiejsza kaźń okazała się jedynie zwykłym nieporozumieniem. Piłat czuł
ulgę, że filozof, który wymyślił coś tak niedorzecznego jak to, że wszyscy
ludzie są dobrzy, nie został stracony, żył i szedł obok niego. Mieli tyle
czasu, ile dusza zapragnie. Jeszua Ha-Nocri dowodził, że tchórzostwo należy do
najstraszliwszych ułomności człowieka, a Piłat zgodził się z nim, że
to ułomność najstraszliwsza. Jęczał i szlochał przez sen, że zgodziłby się
zaprzepaścić swoją karierę, byle tylko ocalić od śmierci szalonego marzyciela
i lekarza. Obdarty filozof – włóczęga powiedział do niego we śnie, że
teraz już zawsze będą razem, a prokurator prosił go, aby o nim
pamiętał. Był to piękny sen, lecz przebudzenie tym żałośniejsze. Pierwszą
rzeczą, jaką uświadomił sobie Piłat, gdy urwał się jego sen, było to, że kaźń
się odbyła. W pobliżu pojawił się centurion Marek Szczurza Śmierć i doniósł,
że przybył komendant tajnej służby. Miejsce Marka zajął człowiek w kapturze
i poprosił o oddanie pod sąd i dymisję, gdyż nie potrafił
ustrzec Judy z Kiriatu. Pokazał zakrwawioną sakiewkę i powiedział, że
mordercy podrzucili ją w domu arcykapłana. Piłat upewnił się, czy
Afraniusz jest pewien, że Juda nie żyje i zapytał, gdzie zamierza szukać
jego zwłok. Prokurator zdziwił się, że komuś udało się wywabić tak religijnego
człowieka w noc paschalną za miasto i wysunął przypuszczenie, że
mogła to być kobieta, Afraniusz jednak zaprzeczył. Przekonał Piłata, że
Getsemani może być miejscem, gdzie mogłyby znajdować się zwłoki i raz
jeszcze kazał oddać się pod sąd za to, że jego ludzie stracili kiriatczyka
z oczu. Prokurator uśmiechnął się i odrzekł, że nikt na świecie nie
dałby rady zrobić więcej niż Afraniusz i jego ludzie, dlatego nie uważa za
słuszne, by stanął przed sądem. Następnie przeszli do sprawy pochówku i komendant
powiedział, że skazańcy zostali pogrzebani. Gdy drużyna tajnej służby dotarła
na wzgórze, brakowało jednego ciała. Zabrano zwłoki Dismasa i Gestasa, a potem
wyruszono na poszukiwanie trzeciego ciała – Jeszui Ha-Nocri – i znaleziono
je bardzo szybko, gdyż w pieczarze na zboczu Łysej Czaszki ukrywał się
wraz z nim Mateusz Lewita. Nie chciał oddać go żołnierzom, lecz został
uspokojony wyjaśnieniem, że ciało zostanie pochowane. Oświadczył, że chce
uczestniczyć w pogrzebie i pozwolono mu na to. Pogrzebano zwłoki
przyodziane w chitony i pierścienie z odróżniającymi skazańców
nacięciami, a miejsce pochówku zaznaczono. Prokurator nagrodził komendanta
tajnej służby pierścieniem, a drużynie, która zajmowała się pochówkiem,
kazał wypłacić nagrody. Zażyczył sobie natychmiastowego widzenia z Mateuszem
Lewitą. Afraniusz wyszedł, a na jego miejsce został przyprowadzony przez
olbrzymiego centuriona około 40-letni, niski i wychudzony człowiek.
Wyglądał nędznie jak żebrak i, postawiony przed Piłatem, zachwiał się i o mało
nie upadł. Procurator kazał mu usiąść, a Lewita poprosił o zwrot
noża, który musiał oddać, gdyż ukradł go w sklepiku piekarza. Prokurator
kazał przynieść nóż, obejrzał go i powiedział, że zostanie zwrócony do
sklepu, następnie kazał Mateuszowi pokazać kartkę, na której spisywał słowa
Jeszui. Odczytał z niej coś na kształt zbioru maksym, aforyzmów, dat
i fragmentów poetyckich. W ostatnich linijkach pergaminu było coś o ułomności
i tchórzostwie. Piłat szybko oddał pergamin Lewicie i zaproponował mu
służbę w swojej bibliotece, aby już nigdy nie musiał chodzić głodny
i obdarty. Na odmowę zareagował pytaniem, czy Mateusz się go boi, lecz ten
odpowiedział, że to prokurator będzie się obawiać nawet spojrzeć mu w oczy
po tym, jak zabił Jeszuę. Piłat nakazał mu milczenie i ofiarował
pieniądze, lecz znów spotkał się z odmową. Zarzucił Mateuszowi, że niczego
się nie nauczył, gdyż Jeszua był szlachetny i dobry, a on jest
nieludzki. Lewita odpowiedział, że w Jeruszalaim jeszcze poleje się krew,
gdyż zamierza on zabić Judę z Kiriatu, zaś Piłat zakomunikował mu, że on
już to uczynił za niego. Zapytał, czy teraz Mateusz przyjmie coś od niego, a ten
po namyśle zażądał czystego pergaminu. Po godzinie pałac był pusty, a prokurator
spał razem z Bangą w swoim łożu.
Rozdział 27
Zagłada mieszkania numer pięćdziesiąt
Małgorzata doczytała ostatnie słowa kolejnego
rozdziału powieści o Poncjuszu Piłacie i wstał dzień. Dopiero wówczas
spostrzegła, że chce jej się spać. Znajdowała się w stanie całkowitej
równowagi, mimo, że spędziła noc w sposób nadprzyrodzony. Znajomość z Wolandem
nie przyczyniła jej żadnego uszczerbku psychicznego. Upewniwszy się, że Mistrz
śpi spokojnym i mocnym snem, zasnęła na kanapce naprzeciw niego.
W tym czasie, czyli w sobotę o świcie nie
spało całe V piętro pewnej moskiewskiej instytucji, gdyż wszyscy byli
zajęci śledztwem w sprawie Wolanda i w dziesiątkach gabinetów
przez cała noc nie gasły lampy. Do czuwających gabinetów bez najmniejszej
przerwy napływał wciąż nowy materiał. Pierwszym, któremu tego ranka dane było
odwiedzić bezsenne V piętro, był Arkadiusz Apołłonowicz Siemplejarow,
przewodniczący komisji akustycznej. W piątek po obiedzie otrzymał telefon
z wezwaniem i przez cały wieczór musiał opowiadać o obrzydliwym
seansie, awanturze w loży i Milicy Andriejewnie Pokobat’ko, co
sprawiło mu niewypowiedziane katusze. Jego zeznania znacznie posunęły śledztwo
naprzód. Szybko ustalono, gdzie należy poszukiwać winowajcy. Odwiedzono
mieszkanie nr 50, przeszukano je starannie, szukano tajnych skrytek, ale
nic nie znaleziono. Było oczywiste, że w mieszkaniu ktoś przebywa, ale
wszystkie osobistości zajmujące się w jakikolwiek sposób artystami
przyjeżdżającymi do Moskwy z zagranicy twierdziły kategorycznie, że
żadnego Wolanda w Moskwie nie ma i nie było. Nie ma żadnych
dokumentów ani umów. Przewodniczący Głównej Komisji Nadzoru Widowisk, Prochor
Piotrowicz, ku radości sekretarki i zdumieniu milicji, odnalazł się z powrotem
w swoim garniturze i zaaprobował wszystkie decyzje, które podpisał w czasie
jego nieobecności garnitur. On jednak też niczego nie wiedział o Wolandzie.
Widziały go tysiące osób, ale nigdzie w żaden sposób nie można było go
znaleźć. Odnalazł się za to Rimski, który po odjeździe ekspresem zatrzymał się
w hotelu „Astoria” w Leningradzie. Wydobyto go z szafy w pokoju 412
i odmawiając zeznań, zażądał, aby zamknięto go w opancerzonej celi, a przy
drzwiach postawiono uzbrojonych strażników. Znaleziono także Lichodiejewa wracającego
samolotem do Moskwy. Jedynym, na którego ślad nie natrafiono, był Warionucha,
który przepadł jak kamień w wodę. Poza teatrem Varietes należało wyjaśnić
historię ze śpiewającymi urzędnikami, wszystkie afery z pozornymi
pieniędzmi oraz skandal z porwaniem głowy Berlioza. Śledztwo prowadziło
dwunastu ludzi, spośród których jeden odwiedził klinikę doktora Strawińskiego i tam
trafił na Nikanora Bosego i konferansjera Bengalskiego. Najbardziej
zainteresował ich Iwan Bezdomny. Przed przyjściem śledczego drzemał i majaczył
o dziwnym mieście, kolumnadach, wieży Antoniusza, rzymskich centuriach,
nagim, żółtym wzgórzu, pustych słupach z poprzecznymi belkami i człowieku
siedzącym na tronie z udręczoną miną, patrzącym z nienawiścią na obcy
mu ogród. To, co stało się na Patriarszych Prudach, już go nie interesowało. Obojętnie
odpowiadał na pytania śledczego. Śledczy wyszedł od Iwana przekonany, że wie,
kogo należy łapać, jednak podejrzanych nie sposób było znaleźć. W mieszkaniu
nr 50 ktoś był, czasem odbierał telefony, otwierał okno, słychać było
dźwięki patefonu. Jednak gdy je odwiedzano, nikogo w nim nie było.
Rozstawiono posterunki na schodach, w bramach, na dachu i przy
kominach. O północy z piątku na sobotę baron Meigel w stroju
wieczorowym wkroczył do mieszkania nr 50, a dokładnie w 10 minut
później złożono tam wizytę i nie wykryto ani gospodarzy, ani nawet śladu
pobytu barona Meigla.
W sobotę rano z samolotu pasażerskiego z Krymu
wysiadł przerażony Stiopa Lichodiejew w dziwacznym ubraniu i dostarczył
nowych informacji. Na własną prośbę został zamknięty w bezpiecznej celi i przed
śledczymi stanął Warionucha, świeżo aresztowany w swoim mieszkaniu, do
którego nagle powrócił po tajemniczej, dwudniowej nieobecności. Skłamał, że w czwartek
samotnie zalał się w trupa w swoim gabinecie w Varietes, a potem
leżał pod jakimś płotem, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Gdy zarzucono mu, że
utrudnia śledztwo, zaszlochał i poprosił, aby zamknięto go w opancerzonej
celi. Uspokojono go i opowiedział, jak było naprawdę. Następnie próbowano
przesłuchać Rimskiego, ale tylko trząsł się ze strachu, z niespotykanym
uporem odmawiał zeznań i poprosił o zamknięcie w opancerzonej
celi. Jako następną aresztowano Annuszkę, gdy usiłowała zapłacić w domu
towarowym dolarami i wysłuchano uważnie jej opowieści o ludziach
wylatujących przez okno i złotej podkówce, a potem wypisano
przepustkę. Po niej przesłuchano Mikołaja Iwanowicza, który pokazał
zaświadczenie o balu u szatana i opowiedział o locie
z Nataszą na grzbiecie. Poczyniono także kroki w kierunku
odnalezienia Nataszy i Małgorzaty. W całej Moskwie krążyły plotki
o skandalicznym seansie w Varietes i o wykryciu na Sadowej
drukarni fałszywych pieniędzy. W miejscu, gdzie prowadzono śledztwo,
zadzwonił telefon i doniesiono, że w mieszkaniu nr 50 znów ktoś
otworzył okna, dobiegają stamtąd dźwięki pianina, a na parapecie wygrzewa
się w słońcu czarny kot. Około godziny 16.00 spora grupa mężczyzn wysiadła
z trzech samochodów pod domem 302-A na Sadowej. Podzielili się na dwa zespoły
i dwiema klatkami schodowymi podążyli do mieszkania nr 50. Korowiow i Azazello
jedli śniadanie, Woland znajdował się w sypialni, a Behemot brzęczał
garnkami w kuchni. Mężczyźni, wyposażeni w broń, wytrychy, sieci,
arkan, maski z gazy i ampułki z chloroformem, weszli do mieszkania.
W mgnieniu oka rozbiegli się po lokalu, gdzie nikogo nie znaleźli, ale w jadalni
wykryli resztki przed chwilą przerwanego śniadania i ogromnego kota siedzącego
na gzymsie kominka z prymusem w łapach. Kot powiedział, że nikomu nie
przeszkadza i uprzedza, że jest zwierzęciem starożytnym i nietykalnym.
Jeden z mężczyzn nazwał go kotem-brzuchomówcą i zarzucił na niego
sieć, która jednak chybiła. Kot wyszarpnął zza pleców brauning, lecz został
uprzedzony przez mężczyznę stojącego najbliżej, który wystrzałem z mauzera
zwalił Behemota z kominka. Kocur ułożył się malowniczo w kałuży krwi
i wygłosił mowę pożegnalną, po czym napił się benzyny z prymusa i zerwał
się, żwawy i rześki i wskoczył na karnisz. Gdy zrywano zasłony,
przeskoczył na żyrandol, wyzwał mężczyzn na pojedynek i zaczął strzelać.
Rozbił lustro i szyby w oknach, a z przestrzelonego prymusa
trysnęła benzyna. Odpowiedziano mu ogniem, który nie wyrządził kotu krzywdy,
nikt też nie został zabity ani zraniony. Podjęto jeszcze jedną próbę schwytania
kota, lecz spowodowało to jedynie urwanie żyrandola. Behemot usadowił się na
górnej ramie lustra wiszącego nad kominkiem, po czym rozległy się głosy
dobiegające nie wiadomo skąd, mówiące, że już sobota i czas kończyć.
Behemot pożegnał mężczyzn, chlusnął benzyną, która sama się zapaliła i natychmiast
zaczęło płonąć dosłownie całe mieszkanie. Behemot wyskoczył przez okno razem ze
swoim prymusem i zniknął, a w płonącym mieszkaniu
zmaterializował się trup barona Meigla. Mężczyźni wycofali się szybko, wzywając
straż pożarną. Miotający się po podwórzu ludzie zobaczyli, jak z okien na
IV piętrze wyleciały trzy ciemne, męskie sylwetki i jedna sylwetka nagiej
kobiety.
Rozdział 28
Ostatnie przygody Korowiowa i Behemota
Mniej więcej w kwadrans po wybuchu pożaru na Sadowej
przed drzwiami Torgsinu na Rynku Smoleńskim pojawił się wysoki obywatel w kraciastym
garniturze w towarzystwie ogromnego, czarnego kocura. Nieżyczliwy portier
zabronił wchodzenia z kotami, na co okazało się, że przy nodze obywatela
żadnego kota nie ma, a do sklepu rwie się grubas w sfatygowanym
kaszkiecie, o kocim pysku, trzymający oburącz prymus. Zirytowany portier
uprzedził, że w tym sklepie handluje się towarami tylko za walutę, a Korowiow
pouczył go, że nie ocenia się nikogo po ubraniu i że gotów jest złożyć
skargę na portiera. W sklepie pełno było wspaniałych towarów, ale Korowiow
i Behemot skierowali się wprost ku działowi spożywczemu i cukierniczemu.
Przy ladzie stał klient w liliowej jesionce, a obsługujący go
ekspedient oddzielał ostrym nożem skórę od tłustego łososia. Cudzoziemiec lila
upewnił się, że łosoś jest świeży, a Korowiow z Behemotem oddalili
się do działu cukierniczego. Korowiow zapytał, po ile są mandarynki, a zauważywszy
z westchnieniem, że 30 kopiejek za kilogram to drogo, zachęcił
Behemota do jedzenia. Behemot błyskawicznie zaczął pożerać mandarynki ze
skórką, następnie wyciągnął jedną czekoladę z dołu przemyślnej konstrukcji,
która oczywiście runęła i połknął ją wraz z opakowaniem. Ekspedientka
zaczęła wołać pomocy, Behemot zaś zanurzył łapę w beczce ze śledziami i pożarł
dwa, wypluwając ogony. Przywołany przez ekspedientkę na pomoc Paweł Josipowicz
kazał portierowi gwizdać, a do akcji wkroczył Korowiow. Wygłosił pełne
żałości przemówienie nad biednym Behemotem, który całym dniami reperuje prymusy
i udręczony jest przez głód i pragnienie, w przeciwieństwie do
takiego cudzoziemca w liliowym ubraniu, który śpi na walucie i nażera
się łososi do rozpuku. To przemówienie wywołało niespodziewany skutek. Paweł
Josifowicz wzdrygnął się z gniewu, a schludny, ubogo ubrany
staruszek, kupujący przy dziale cukierniczym 3 ciasteczka migdałowe,
rąbnął w podłogę torebką z ciasteczkami i zakrzyknął, że to
święta prawda. Następnie wyszarpnął spod zrujnowanej wieży czekolad tacę
i zdzielił nią po łysinie liliowego cudzoziemca, który zatoczył się do
tyłu i wylądował w beczce ze śledziami. Natychmiast zaczął wzywać
milicję najczystszą ruszczyzną, bez cienia obcego akcentu. Wówczas umilkł gwizd
portiera i pojawili się dwaj pierwsi milicjanci. Behemot chlusnął benzyną
z prymusa na ladę i stoisko w momencie stanęło w płomieniach.
Wszyscy rzucili się do panicznej ucieczki, natomiast Korowiow i Behemot
zapodziali się gdzieś. Opowiadano później, jakoby obaj wzbili się pod sufit
i tam pękli jak dziecięce baloniki. W dokładnie minutę po tym, co
zaszło na Smoleńskim Rynku, Behemot i Korowiow znaleźli się na bulwarze
przed domem Gribojedowa. Powędrowali wprost na werandę, gdzie mieściła się
restauracja. Przy wejściu siedziała znudzona obywatelka, która wpisywała do
grubej księgi wszystkich wchodzących do restauracji i kazała im okazać
legitymacje. Tych jednak nie mieli, lecz nagle jakiś władczy głos nakazał Zofii
Pawłownej przepuścić gości. Był to Archibald Archibaldowicz, który zarządzał
restauracją. Korowiow i Behemot przedstawili się jako pisarze, Panajew
i Skabiczewski, następnie podpisali się w odwrotnych rubrykach.
Archibald Archibaldowicz poprowadził gości do najlepszego stolika, co wprawiło
w osłupienie Zofię Pawłowną i kelnerów. Szepnął coś do nich i osobiście
odsunął krzesła od stolika. Kelnerzy, widząc, jak kierownik restauracji
traktuje gości, poważnie wzięli się do roboty. Archibald Archibaldowicz
osobiście im usługiwał, czemu zaczęli się dziwić prozaik Pietrakow-Suchowiej
z małżonką. Archibald Archibaldowicz słyszał o seansie w Varietes
i znał dobrze słowa „kraciasty” i „kot”, dlatego domyślił się, kim są
jego goście i wolał im się nie narażać. Gdy dopilnował, by na stoliku
znalazło się wszystko, co potrzeba, oddalił się na minutkę, jednak bynajmniej
nie po to, by dopilnować w kuchni jarząbków. Udał się do spiżarni, zamknął
się w niej od wewnątrz, wyjął ze skrzyni z lodem dwa potężne, wędzone
jesiotry, zawinął je w gazety i odłożył na bok, następnie w sąsiednim
pokoju sprawdził, czy jego kapelusz i letni płaszcz znajdują się na
miejscu, a dopiero wtedy skierował się do kuchni.
W chwili, gdy Korowiow i Behemot trącali się drugim
kieliszkiem zimnej, moskiewskiej wódki, na tarasie zjawił się znany w całej
Moskwie reporter Bob Kandałupski, przysiadł się do Pietrakowów i zaczął
szeptać do ucha Pietrakowa jakieś niezmiernie interesujące wiadomości, a z urywków
wypowiedzianych głośniej wynikało, że opowiada o wydarzeniach na Sadowej.
Madame Pietrakowa orzekła, że to niebezpieczne plotki. W tym momencie
z zaplecza restauracji wyszli szybkim krokiem trzej mężczyźni z rewolwerami
w dłoniach i wycelowali ogień wprost w głowy Korowiowa i Behemota.
Obaj w mgnieniu oka rozpłynęli się w powietrzu, a z prymusa
wytrysnął słup ognia, który natychmiast zaczął się rozprzestrzeniać. W kilka
sekund później oderwani od obiadu pisarze uciekali z płonącego domu
asfaltową ścieżką, którą w środę wieczorem przyszedł pierwszy zwiastun
nieszczęścia – Iwan Bezdomny.
Rozdział 29
Przesądzone zostają losy Mistrza i Małgorzaty
O zachodzie słońca, wysoko ponad miastem, na tarasie
jednego z najpiękniejszych budynków Moskwy, siedzieli Woland i Azazello.
Widzieli stamtąd prawie całe miasto. Woland, ubrany w czarną chlamidę,
siedział na taborecie, a jego szpada wetknięta między płytki tarasu,
tworzyła zegar słoneczny, który wskazywał późne popołudnie. Azazello, podobnie
jak Woland, ubrany był w czerń i stał w bezruchu. Spostrzegli
palący się dom Gribojedowa i odgadli, że to efekt wizyty Korowiowa i Behemota.
Słońce zachodziło, odbijając się oślepiająco w szybach okien. Nagle zza
muru wieży znajdującej się na dachu wyszedł obdarty, umazany gliną, posępny
człowiek w chitonie i sandałach. Woland spojrzał na niego z ironicznym
uśmieszkiem i zapytał, dlaczego go nie pozdrowił, skoro przybywa do niego.
Przybysz odrzekł, że nie życzy mu dobrze i nie chce, aby mu się dobrze wiodło.
Woland nazwał go głupcem i dodał, że z głupcami nie dyskutuje.
Zapytał, z czym do niego przychodzi. Przybysz – Mateusz Lewita –
odpowiedział, że przysłał go Jeszua Ha-Nocri i prosi, aby Woland zabrał do
siebie Mistrza i wynagrodził spokojem. Na pytanie, dlaczego Jeszua nie
weźmie go do siebie, Lewita odrzekł, że Mistrz nie potrzebuje światłości, lecz
spokoju. Dodał błagalnie, że Jeszua prosi także, aby zabrali tę, która go
kochała i która przez niego cierpiała. Woland odrzekł, że zostanie to
uczynione i kazał Mateuszowi odejść. Następnie wysłał Azazella, aby
załatwił wszystko i został sam. Po chwili dołączyli do niego Korowiow
i Behemot trzymający pod pachą ladnszafcik w pozłacanej ramie i w łapach
na wpół spalony fartuch kucharski oraz całego łososia w skórze i z ogonem.
Od obydwóch zalatywało spalenizną, a Behemot był dodatkowo wysmarowany
sadzą. Woland zapytał ich, dlaczego spłonął dom Gribojedowa, na co obaj,
błaznując, opowiedzieli mu przebieg wydarzeń. Następnie dodali, że oczekują
kolejnych poleceń. Woland odrzekł, że wykonali już wszystko, co mogli zrobić
i teraz mogą odpocząć. Zapowiedział nadejście burzy, która dokona reszty
i wyruszą w drogę. Na tarasie zrobiło się chłodno i zapadły
ciemności. Zaczęła się burza.
Rozdział 30
Czas już! Czas!
O zachodzie słońca Małgorzata rozmawiała z Mistrzem
o tym, że nie wiadomo, co będzie dalej. Małgorzata miała na sobie czarny
płaszcz narzucony na gołe ciało, a Mistrz szpitalną piżamę. W pokoju
panował bałagan. Na stole stały potrawy i napoje, które nie wiadomo, skąd
się wzięły. Mistrz dziwił się nadprzyrodzonym przygodom, które przeżyli
poprzedniego dnia, sądząc raczej, że już oboje są obłąkani. Małgorzata jednak
zerwała się, zatańczyła w miejscu i zawołała, że jest szczęśliwa.
Mistrz odrzekł, że martwi się o nią, gdyż łamie sobie życie, wiążąc się
z chorym nędzarzem, dlatego powinna wrócić do domu. Małgorzata zaczęła
płakać z żalu nad Mistrzem, który znów orzekł, że oboje są ofiarami
choroby psychicznej. W tym momencie pojawił się Azazello i przywitał
się z nimi. Mistrz przyglądał mu się ukradkiem, a Małgorzata nalała
gościowi koniaku. Mistrz doszedł do wniosku, że nie jest to zwykła wizyta i że
Azazello przybył z jakąś misją. Po trzecim kieliszku koniaku gość zapytał,
co można robić w tej piwniczce i jak długo, a potem zaprosił
Mistrza i Małgorzatę w imieniu Wolanda na niewielką przechadzkę oraz
ofiarował im przysłaną przez Wolanda butelkę tego samego wina, które pijał prokurator
Judei. Wznieśli toast, wypili i w tym samym momencie światło zgasło w oczach
Mistrza, zaparło mu dech, a śmiertelnie blada Małgorzata osunęła się na
podłogę. Otruci znieruchomieli, a Azazello wyskoczył oknem i już po
chwili znalazł się w willi Małgorzaty. Tam zobaczył, jak zasępiona
kobieta, oczekująca na powrót męża, nagle pobladła, złapała się za serce i upadła
na podłogę w salonie. Azazello orzekł, że wszystko w porządku i w sekundę
potem był znowu przy otrutych kochankach. Wpatrzył się w nich, wlał im do
ust po kilka kropel tego samego wina, którym ich otruł i ożyli. Zaczęli
wyzywać go od trucicieli i morderców, lecz po chwili uśmiech rozjaśnił ich
twarze. Mistrz sądził, że są martwi, lecz Azazello wyjaśnił mu, że wówczas nie
mogliby myśleć i kochać. Aby uważać się za żyjącego, nie trzeba jednak żyć
w suterenie w szpitalnym ubraniu. Następnie wzniecił pożar i wszyscy
troje wybiegli na podwórze, gdzie koło szopy rżały trzy czarne rumaki.
Wskoczyli na nie i wzbili się w powietrze. Przelecieli nad miastem i zatrzymali
się przy budynku kliniki doktora Strawińskiego. Tam Mistrz wszedł z Małgorzatą
do pokoju Iwana, z którym się pożegnał i zostawił mu polecenie, aby
napisał dalszy ciąg powieści o Poncjuszu Piłacie, gdyż on sam będzie już
miał co innego do roboty. Przedstawił mu jeszcze Małgorzatę i oboje
rozpłynęli się w powietrzu. Iwan odczuł niepokój i zawołał Praskowię
Fiodorowną, aby powiedziała mu, co stało się w sto osiemnastce. Najpierw
usiłowała coś ukryć, a później wyszeptała, że przed chwilą umarł jego sąsiad.
Popatrzyła na niego z niepokojem, lecz Iwan uśmiechnął się i powiedział,
że wiedział to i że w tej chwili umarł w mieście jeszcze jeden
człowiek – i że jest to kobieta.
Rozdział 31
Na Worobiowych Górach
Burza przeminęła bez śladu i na niebie nad Moskwą
pojawiła się wielobarwna tęcza. Wysoko na wzgórzu siedzieli na czarnych koniach
Woland, Korowiow i Behemot, obok których wylądowali Azazello, Mistrz
i Małgorzata. Woland przeprosił ich, że im przeszkodził, lecz dodał, że
nie będą tego żałować. Mistrz pobiegł na skraj wzgórza, po raz ostatni ogarnął
wzrokiem miasto, a znudzony Behemot wydał z siebie gwizd, od którego
z drzew posypały się suche gałązki, a pasażerom tramwaju rzecznego
wiatr pozrywał czapki. Korowiow wyśmiał go i zagwizdał również. Obok
Małgorzaty wyrwało dąb z korzeniami, a ziemia popękała aż do samej
rzeki. Woda spiętrzyła się i wyrzuciła na brzeg cały tramwaj rzeczny
z zupełnie nie poszkodowanymi pasażerami. Do nóg rumaka Małgorzaty upadła
zabita przez gwizd kawka. Mistrz zawrócił, Woland oznajmił, że już czas, konie
wzbiły się w powietrze i uniosły na grzbietach swoich jeźdźców.
Rozdział 32
Przebaczenie i wiekuista przystań
Noc zgęstniała wokół galopujących i zdarła z nich
płaszcze. Małgorzata ujrzała, jak w świetle księżyca zniknęły pozory i nietrwałe
czarnoksięskie kostiumy. Na miejscu Korowiowa-Fagota galopował cicho
ciemnofioletowy rycerz o mrocznej twarzy, na której nigdy nie zagościł
uśmiech. Małgorzata zapytała cicho Wolanda, dlaczego Korowiow tak się zmienił.
Odpowiedział, że zażartował kiedyś niefortunnie i przyszło mu teraz
żartować więcej i dłużej niż przypuszczał. Jednak dziś jest noc
dokonywania rozrachunków i ten rycerz swój rachunek już zapłacił i zamknął.
Także i Behemot odmienił swą postać. Był teraz
szczuplutkim chłopcem, demonicznym paziem, najwspanialszym błaznem, jakiego
znał świat. Z boku leciał Azazello o pustym wzroku i zimnej,
bladej twarzy demona-mordercy. Siebie samej Małgorzata nie widziała, ale
ujrzała zmiany, jakie zaszły w Mistrzu. Nie spuszczał oczu z księżyca,
do którego się uśmiechał. Także Woland leciał w swej prawdziwej postaci.
Gdy dolecieli do połyskliwych głazów, między którymi czerniły się zapadliska,
wylądowali na płaskim, kamiennym szczycie. Wkrótce dostrzegli stojący na
pustkowiu tron, a na nim siedzącego człowieka pogrążonego w myślach,
u którego stóp leżał olbrzymi, czarny pies. Obaj wpatrywali się niespokojnie
w księżyc. Jeźdźcy wstrzymali konie i Woland zwrócił się do Mistrza, aby
wyjaśnić mu, że to jego bohater od dwóch tysięcy lat siedzi na tym tronie i śpi,
a podczas pełni księżyca dręczy go bezsenność. Cierpi na nią także jego
wierny pies. Ilekroć śpi, śni mu się ciągle to samo – pasmo księżycowego
światła, którym chciałby iść i rozmawiać z więźniem Ha-Nocri, gdyż
przed dwoma tysiącami lat nie zdążył czegoś dopowiedzieć. Jednak nie udaje mu
się wejść na tę drogę i nikt do niego nie przychodzi. Często mówi sam do
siebie, że nade wszystko nienawidzi swej nieśmiertelności i niebywałej
sławy. Małgorzata rozpaczliwie krzyknęła, aby go uwolniono, a Woland
zaśmiał się i powiedział, że nie musi się za nim wstawiać, bowiem ujął się
za nim już ten, z którym tak bardzo pragnie rozmawiać. Zwrócił się
następnie do Mistrza, aby zakończył swą powieść jednym zdaniem. Mistrz krzyknął
do Piłata, że jest wolny, a On czeka na niego i w tym momencie
runęły przeklęte skalne ściany, pozostał tylko szczyt, na którym stał tron.
Ponad czarną otchłanią zapłonęły światła bezkresnego miasta, a wprost ku
wspaniałym ogrodom prowadziła tak długo wyczekiwana przez prokuratora ścieżka
z księżycowej poświaty. Pierwszy pobiegł nią pies, a za nim
pospieszył pan. Woland powiedział, że to, o co dla Małgorzaty i Mistrza
poprosił Jeszua, jest jeszcze lepsze. Skinął dłonią w kierunku Jeruszalaim
i Jeruszalaim zgasło. Zapowiedział, że czeka już na nich dom ze starym
sługą i pokazał im drogę. Pożegnali się i Woland wraz ze świtą runął
na oślep w zapadlisko. Wokół Małgorzaty i Mistrza nie było już skał,
wstał obiecany świt. Przeszli przez omszały, kamienny mostek i poszli
piaszczystą drogą, napawając się spokojem. Ujrzeli swój dom, w którym
niebawem odwiedzą ich przyjaciele. Mistrz poczuł, że ktoś go uwalnia, podobnie
jak on uwolnił piątego prokuratora Judei, Poncjusza Piłata.
Epilog
Gdy Woland o zachodzie słońca opuścił Moskwę wraz ze
swoją świtą, w całym mieście długo huczało jeszcze od niewiarygodnych
pogłosek. Szeptano o skandalu w teatrze Varietes, o nieczystej
sile, która nawiedziła stolicę. Ludzie kulturalni nie brali udziału w dyskusjach
o nieczystej sile, ale pozostały fakty, które nie sposób było wyjaśnić.
Ludzie kulturalni podzielali pogląd prowadzących śledztwo, że była to robota
szajki hipnotyzerów i brzuchomówców. Podjęto energiczną akcję mającą na
celu schwytanie bandy, ale bez rezultatów. Śledztwo trwało długo, gdyż
pomijając cztery spalone domy, były setki ludzi doprowadzonych do obłędu,
a także dwóch zabitych: Berlioz i baron Meigel. Po opuszczeniu
stolicy przez Wolanda ofiarą padły czarne koty i niektórzy obywatele o nazwiskach:
Wolman, Wolper, Wołodin, Wołoch, Wietczynkiewicz, Korowin, Korowkin i Karawajew,
których zatrzymano do wyjaśnienia. Z pewnego pociągu wyprowadzono
związanego obywatela, któremu strzeliło do głowy, by zabawiać współpasażerów
sztuczkami karcianymi. Z pewnej restauracji uciekli w porze obiadowej
wszyscy goście i cała obsługa, gdy zobaczyli wchodzącego obywatela
trzymającego w rękach odebrany z naprawy prymus. Działo się jeszcze
mnóstwo innych rzeczy, które nie sposób zapamiętać.
Prowadzący śledztwo i doświadczeni psychiatrzy
ustalili, że członkowie zbrodniczego gangu byli hipnotyzerami o niespotykanej
sile oddziaływania i potrafili ukazywać się nie w tym miejscu,
w którym naprawdę się znajdowali. Poza tym umieli przekonać tych, którzy
się z nimi stykali, że określone przedmioty i osoby znajdują się tam,
gdzie w rzeczywistości ich nie było – i na odwrót. W świetle
tych wyjaśnień wszystko stało się zrozumiałe. Nie było na żyrandolu żadnego
kota, nikt nie odpowiedział na strzały, a Stiopa Lichodiejew nie latał do
żadnej Jałty ani nie wysyłał stamtąd depesz. Nawet jałtańska milicja została
zahipnotyzowana na odległość. W tych warunkach przestępcy mogli przyprawić
o obłęd nawet psychicznie najodporniejszych ludzi. Korowiow i jego
gang posłali Berlioza na pewną śmierć, wpędzili w obłęd poetę Iwana Bezdomnego,
byli sprawcami zniknięcia z Moskwy Małgorzaty i jej służącej,
Nataszy. Niewyjaśnioną zagadką pozostało uprowadzenie z kliniki
psychiatrycznej umysłowo chorego mężczyzny, mianującego siebie Mistrzem. Nie
udało się też ustalić nazwiska uprowadzonego pacjenta.
Po kilku latach obywatele powoli zapominali o Wolandzie
i całej reszcie. Jednak w życiu tych, którzy przez nich ucierpieli,
zaszło wiele zmian.
Żorż Bengalski po trzymiesięcznym pobycie w szpitalu
porzucił pracę w Varietes, gdyż zupełnie utracił poczucie humoru. Ponadto
każdej wiosny przy pełni księżyca ogarniał go niepokój, rozglądał się lękliwie
i szlochał.
Warionucha zyskał sobie popularność i sympatię
za życzliwość i uprzejmość dla ludzi.
Stiopę Lichodiejewa wysłano po ośmiu dniach pobytu
w klinice do Rostowa, gdzie został kierownikiem wielkiego sklepu spożywczego.
Zrobił się milczący i zaczął unikać kobiet. Rimski zwolnił się z Varietes
i objął posadę w teatrze lalek na Zamoskwierczu.
Arkadiusz Apołłonowicz Siemplejarow został
przeniesiony do Brianska na stanowisko kierownika punktu skupu runa leśnego.
Nikanor Iwanowicz Bosy znienawidził teatr i wszystkich
poetów.
Alojzy Mogarycz objął po Rimskim stanowisko
dyrektora finansowego Varietes. Zastawszy swoje mieszkanko spalonym, zamieszkał
w pięknym pokoju w Zaułku Briusów.
Bufetowy z Varietes, Andrzej Fokicz Sokow, zmarł na
raka wątroby w klinice Pierwszego Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego w dziesięć
miesięcy po pobycie Wolanda w Moskwie.
Co roku na wiosnę, o pełni księżyca, pod lipami na
Patriarszych Prudach zjawia się przed wieczorem pracownik Instytutu Historii
i Filozofii, profesor Iwan Nikołajewicz Ponyriow. Zasiada zawsze na tej
samej ławeczce, na której przed laty siedział po raz ostatni z Berliozem.
Spędza tam godzinkę lub dwie i zawraca ku kracie, za którą znajduje się
piękny ogród, a w nim zacieniona gotycka willa. W ogrodzie za kratą
siedzi na ławce mężczyzna o prosiakowatej twarzy, zapatrzony w księżyc.
Profesor wraca do domu zupełnie chory, a jego biedna żona wie, że o świcie
jej mąż przebudzi się z krzykiem, będzie się rzucać na łóżku i płakać,
dlatego ma zawczasu przygotowaną strzykawkę i ampułkę z lekarstwem.
Uczonemu zaś w noc pełni śni się zawsze to samo: beznosy oprawca,
przebijający włócznią serce obłąkanego Gestasa, a po zastrzyku sen się
zmienia – śpiący widzi szeroką drogę z księżycowej poświaty, po której
idzie prokurator z młodym człowiekiem w podartym chitonie,
przysięgającym, że kaźń się nie odbyła. Wspinają się ku księżycowi, a za
nimi podąża majestatyczny pies o szpiczastych uszach. W strumieniu
księżycowego światła ucieleśnia się piękna kobieta i za rękę prowadzi
Iwana do zarośniętego człowieka, z którym rozmawiają o zakończeniu
powieści. Pochyla się nad Iwanem, całuje go w czoło i wraz ze swym
towarzyszem odchodzi ku księżycowi.
Nazajutrz Iwan budzi się milczący, ale zdrowy
i spokojny. Aż do następnej pełni nikt go nie niepokoi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz