Michaił Bułhakow – „Mistrz i Małgorzata”
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi
Pewnego wiosennego dnia na Patriarszych Prudach
w Moskwie pojawili się 40-letni Michał
Aleksandrowicz Berlioz – redaktor miesięcznika literackiego i prezes
zarządu Massolitu oraz młody, rudawy poeta, Iwan Nikołajewicz
Ponyriow, publikujący swe wiersze pod pseudonimem Bezdomny. W budce z napojami chłodzącymi wypili ciepły
napój morelowy i usiedli na ławce w cieniu lip. W pewnym
momencie Berlioza ogarnął nieuzasadniony strach. Pomyślał, że jest przemęczony
i że najwyższy czas odpocząć w uzdrowisku w Kisłowodzku. Nagle w pustej
alejce, z powietrza przed Berliozem, wyłonił się chudy, dwumetrowy osobnik
w dżokejce i kraciastej marynarce. Zawisł w powietrzu, a Berlioz
zamknął oczy i gdy je otworzył, z ulgą stwierdził, że było to tylko
przywidzenie. Podzielił się nim z Iwanem i poprowadził wykład
dotyczący poematu Bezdomnego o Jezusie Chrystusie. Zdaniem Berlioza, Jezus
w ogóle nie istniał i redaktor z wielką znajomością tematu
powoływał się na historyków. Właśnie wtedy w pustej alei ukazał się
mężczyzna w eleganckim, zagranicznym stroju, wyglądający na około 40 lat.
Usiadł na sąsiedniej ławce, posłuchał przez chwilę i przysiadł się do
literatów. Na poecie zrobił odpychające wrażenie, a Berliozowi się
spodobał. Z niewiadomych przyczyn ucieszył się, że dwaj rozmówcy są
ateistami i wspomniał o swojej niegdysiejszej dyskusji
z Immanuelem Kantem. Następnie zadał pytanie, kto ich zdaniem, kieruje
losami świata, jeśli człowiek żyje tak krótko? Dodał, że bywa tak, iż ktoś
dopiero co wybierał się do Kisłowodzka, a tu nagle poślizgnie się i wpadnie
pod tramwaj. Berlioza zaczęły dręczyć jakieś trwożne myśli. Cudzoziemiec poczęstował
Bezdomnego papierosem z olbrzymiej, szczerozłotej papierośnicy
z trójkątem z brylantów. Następnie zwrócił się do Berlioza, mówiąc,
że Rosjanka utnie mu głowę, a Annuszka już rozlała olej, więc wieczorne
zebranie Massolitu się nie odbędzie. Bezdomnemu doradził, żeby spytał lekarza,
co to takiego schizofrenia. Poeta odciągnął na chwilę Berlioza na bok i zdradził
mu, iż podejrzewa, że cudzoziemiec jest szpiegiem i należałoby go
wylegitymować. Nieznajomy wstał z ławki i okazał im paszport oraz
zaproszenie do Moskwy, a oni zmieszali się sądząc, że dosłyszał ich
rozmowę. Przedstawił się im się jako konsultant, specjalista od czarnej magii,
a do tego historyk. Kazał im nie zapominać, że Jezus istniał naprawdę
i nie potrzeba na to żadnych dowodów. Następnie rozpoczął opowieść.
Rozdział 2
Poncjusz Piłat
Wczesnym rankiem wiosennego miesiąca nisan, pod
kolumnadę Pałacu Heroda Wielkiego wyszedł prokurator Judei, Poncjusz Piłat.
Prokurator nienawidził zapachu olejku różanego, a w tym dniu
prześladował go on od rana. Z zabudowań na tyłach pałacu przybyła wraz
z prokuratorem pierwsza kohorta dwunastego legionu Błyskawic. Prokurator
cierpiał na potworny ból głowy, na który nie ma lekarstwa – hemicranię (migrenę). Zasiadł na tronie
i z niechęcią kazał wprowadzić oskarżonego. Dwóch legionistów
wprowadziło 27-letniego podsądnego odzianego w stary, rozdarty, błękitny
chiton. Na głowie miał biały zawój przewiązany wokół rzemykiem, ręce związano
mu z tyłu, twarz miał posiniaczoną i poranioną. Nazwał prokuratora
dobrym człowiekiem, lecz ten zawołał centuriona Marka Szczurzą Śmierć i kazał
mu wyjaśnić, jak należy się do niego zwracać. Centurion uderzył aresztowanego
biczem i zwalił go z nóg, po czym kazał mu zwracać się do prokuratora
rzymskiego „hegemonie”. Prokurator zapytał go o imię i pochodzenie.
Podsądny odpowiedział, że nazywa się Jeszua Ha-Nocri i pochodzi z miasta
Gamala, nie pamięta swoich rodziców i nie ma stałego miejsca zamieszkania.
Jest sam na świecie, umie czytać i pisać, a oprócz aramejskiego zna
język grecki. Prokurator oskarżył go o nawoływanie ludu do zburzenia
świątyni, lecz on zaprzeczył. Prokurator nazwał go kłamcą i kazał przestać
udawać wariata. Więzień powiedział, że chodził za nim poborca podatkowy,
Mateusz Lewita i spisywał na pergaminie słowa, których on nigdy nie
wypowiedział. Były tam same kłamstwa. Na koniec jednak, po rozmowie, poborca
cisnął pieniądze na drogę i oświadczył, że uda się z nim na wędrówkę.
Prokuratora rozbawiło to nieprawdopodobne oświadczenie i pomyślał, że
najprościej byłoby pozbyć się tego dziwacznego człowieka, każąc go powiesić.
Marzył tylko o zaciemnionej komnacie, w której mógłby się położyć
i przywołać do siebie ulubionego psa, Bangę. Niespodziewanie więzień rzekł
do prokuratora, że przykro mu być mimowolnym jego oprawcą, gdyż musi się nim
zajmować, a przecież boli go głowa. Zapewnił, że ból zaraz ustąpi. Piłat,
zdumiony, zerwał się z tronu, a Jeszua rzekł, że cieszy się, iż ból
już ustąpił. Zaproponował prokuratorowi przechadzkę po ogrodach Eleony (Góry
Oliwnej). Dodał, że Piłat sprawia na nim wrażenie bardzo mądrego człowieka
i że szkoda, iż jest samotny, opuściła go wiara w ludzi, a wszystkie
swoje uczucia przelewa na psa. Zdumiony sekretarz zbladł i przestał pisać.
Prokurator kazał rozwiązać podsądnemu ręce i zapytał go, czy jest wielkim
lekarzem, lecz ten zaprzeczył. Okazało się, że zna również łacinę. Piłat kazał
mu przysiąc na własne życie, że nie nawoływał ludu do zburzenia świątyni, a Jeszua
odparł, że nie Piłat jest władcą życia. Prokurator zapytał go, czy zna Dismasa,
Gestasa albo Bar Rabbana, lecz więzień zaprzeczył. Nazwał ich przy tym
dobrymi ludźmi, twierdząc, że na świecie nie ma złych ludzi, są tylko ludzie
nieszczęśliwi, jak centurion Marek Szczurza Śmierć. Piłat nie dopatrzył się w działalności
wędrownego filozofa Jeszui cech przestępstwa, wydał mu się tylko obłąkany. Nie
zatwierdził na niego wyroku śmierci wydanego przez Mały Sanhedryn, polecił go
jednak wydalić z Jeruszalaim i uwięzić w pobliżu swojej
rezydencji nad Morzem Śródziemnym, aby jego utopijne mowy nie stały się
przyczyną rozruchów. Sekretarz podał prokuratorowi kawałek pergaminu, który
najwyraźniej zawierał materiał obciążający Jeszuę. Zapytał go, czy kiedykolwiek
mówił coś o Cezarze i czy zna Judę z Kiriatu. Jeszua odrzekł, że
poznał go wczoraj i wyłożył mu swoje poglądy na władzę, która jest niczym
innym, jak gwałtem zadawanym ludziom i że nadejdzie czas, gdy nie będzie
już żadnej władzy, cesarskiej ani innej. Piłat kazał wyprowadzić żołnierzy i wyjść
sekretarzowi. Gdy zostali sami, zapytał go raz jeszcze, czy obstaje przy swoich
poglądach i czy wierzy w jakichś bogów. Jeszua odrzekł, że jeden jest
tylko Bóg i poprosił Piłata, aby go wypuścił. Prokurator kazał mu milczeć,
zatwierdził wyrok śmierci i wydał zakaz rozmawiania ze skazanym.
Polecił zabrać Jeszuę i wezwać przewodniczącego oraz dwu członków
Sanhedrynu, a także przełożonego kapłanów świątyni jeruszalaimskiej.
Przewodniczący Sanhedrynu, arcykapłan judejski Józef Kajfasz, przybył
niezwłocznie. Na tarasie Piłat usłyszał głuchy pomruk tłumu mieszkańców
Jeruszalaim, oczekującego na ogłoszenie wyroku. Kajfasz powiedział, że zgodnie
z prawem i obyczajem Bar Rabban lub Ha-Nocri powinien zostać
zwolniony i ułaskawiony w związku z rozpoczynającym się świętem
Paschy. Dodał, że Sanhedryn życzy sobie uwolnić Bar Rabbana. Piłat udał
zaskoczenie, gdyż Bar Rabban jest ciężkim przestępcą, a Ha-Nocri
jedynie człowiekiem niespełna rozumu. Kajfasz był nieustępliwy. Piłata
przeniknął niepojęty smutek. Miał wrażenie, że nie dokończył rozmowy ze
skazanym. Dręczyła go myśl o zagadkowej nieśmiertelności. Poczuł, że jest
mu duszno i rzucił w stronę Kajfasza ostrzeżenie, że świat stał się
za ciasny dla nich obu i że odtąd ani arcykapłan, ani jego lud nie zaznają
spokoju, aż pożałują, że posłali na śmierć filozofa głoszącego pokój. Prokurator
pozostawił Kajfasza w ogrodzie, a sam powrócił na taras. Wydał
rozkazy i w mrocznej komnacie zamienił kilka słów z jakimś
człowiekiem o twarzy zasłoniętej kapturem. Wróciwszy do ogrodu, ogłosił
wyrok i wszyscy udali się na kamienny pomost, górujący nad placem, gdzie
zgromadziły się tłumy. Piłat zmrużył oczy, gdyż nie chciał widzieć skazanych
i w imieniu Cesarza Imperatora ogłosił wyrok śmierci na Dismasa,
Gestasa i Jeszuę Ha-Nocri oraz ułaskawienie dla Bar Rabbana. Tłum
zaczął wiwatować, a Piłat, krzywiąc się z niezadowoleniem, wrócił do
pałacowych ogrodów.
Rozdział 3
Dowód siódmy
Na Patriarszych Prudach zapadł już wieczór. Berlioz
zauważył, że opowiadanie profesora ma niewiele wspólnego z Ewangelią, on
zaś odrzekł, że Ewangelia nie jest źródłem historycznym i nie zawiera
prawdy. Berlioz przyznał mu rację, ale dodał, że nikt nie może potwierdzić
tego, co opowiedział. Profesor zniżył głos i wyszeptał, że on sam był na
tarasie u Poncjusza Piłata, przy rozmowie z Kajfaszem i na
pomoście. Berlioz uznał w duchu, że cudzoziemiec jest obłąkany. Zapytał
go, gdzie się zatrzymał, on zaś odpowiedział, że nigdzie, gdyż zamierza
mieszkać w mieszkaniu Berlioza. Nagle zapytał Iwana Nikołajewicza, czy
jego zdaniem nie ma też diabła. Bezdomny, doprowadzony do ostateczności,
wykrzyczał, że diabeł nie istnieje, a cudzoziemiec zaczął się śmiać.
Przestraszony Berlioz postanowił pobiec do najbliższego telefonu
i powiadomić biuro turystyki zagranicznej, że na Patriarszych Prudach znajduje
się zagraniczny konsultant prezentujący obłęd. Profesor zawołał za nim, że
przedstawi mu siódmy dowód, nie do obalenia, że diabeł istnieje i że jeśli
sobie życzy, każe wysłać depeszę do jego wujka w Kijowie. Berlioz pobiegł
i przy ulicy Bronnej spotkał identycznego osobnika jak ten, który w upale
wyłonił się przed nim z powietrza, który przedstawił mu się jako były
dyrygent chóru cerkiewnego i wskazał mu drogę. Berlioz przeszedł przez
obrotowe drzwi odgradzające Patriarsze Prudy od ulicy i ujrzał czerwone
światło oraz napis „strzeż się tramwaju”. Chcąc zawrócić, poślizgnął się
i zjechał na torowisko, wprost pod nadjeżdżający tramwaj. Zdążył jeszcze
ujrzeć nad sobą księżyc, a potem pobladłą twarz prowadzącej tramwaj
kobiety. W duchu coś krzyknęło mu: „a jednak!” i tramwaj
najechał na niego, odcinając mu głowę.
Rozdział 4
Pogoń
Gdy miejsce wypadku ucichło, Bezdomny, który widział
całe zajście, upadł na ławkę, czując w nogach paraliż. Nagle wpadły mu
w ucho słowa jakiejś kobiety, która krzyknęła do drugiej, że to wszystko
przez Annuszkę, która rozbiła butelkę z dopiero co kupionym olejem
słonecznikowym. Do Bezdomnego dotarło, że tajemniczy konsultant wiedział z góry
wszystko o śmierci Berlioza. Postanowił zbadać tę sprawę i zawrócił.
Na ławce ujrzał profesora, a na swoim miejscu osobnika w kraciastej
marynarce i binoklach, w których jedno szkło było pęknięte, a drugiego
nie było w ogóle. Iwan zbliżył się do profesora i zapytał, kim jest
naprawdę, lecz on odrzekł, że nie rozumie po rosyjsku. Osobnik w binoklach
włączył się do rozmowy, prosząc, aby nie denerwował zagranicznego turysty. Na
słowa poety, że jest to przestępca, którego należy zatrzymać, udał, że chce
wołać o pomoc i otworzył szeroko usta, a Iwan zakrzyknął
rzeczywiście. Widząc, że został nabrany, zagroził, że obu odda w ręce
milicji, jednak, gdy chciał złapać za rękaw kraciastej marynarki, osobnik jakby
się zapadł pod ziemię, a po chwili ujrzał go przy samym wyjściu wraz z profesorem
i olbrzymim, czarnym kocurem idącym na tylnych łapach. Poeta zaczął ich
gonić, lecz rozłączyli się i kraciasty dyrygent wsiadł do autobusu,
a kot do tramwaju i usiłował zakupić bilet. Przegoniony przez
konduktorkę, wskoczył na zderzak ostatniego wagonu i odjechał. Pozostał
tylko profesor, który zniknął w ciemnym zaułku. Poeta doszedł nagle do
przekonania, że musi znajdować się w domu nr 13, w mieszkaniu
pod numerem 47. Wbiegł na pierwsze piętro i zadzwonił, otworzyła mu
pięcioletnia dziewczynka i bez słowa odeszła. W brudnym i zagraconym
mieszkaniu Iwan wszedł do łazienki, gdzie jednak nie było profesora, za to
w poobijanej wannie kąpała się krótkowzroczna kobieta. Poeta wycofał się
do kuchni, gdzie nagle, tknięty niezrozumiałym odruchem, przywłaszczył sobie
jedną świecę i papierowy święty obrazek. Pobiegł nad rzekę Moskwę, gdzie
rozebrał się, powierzył opiekę nad ubraniem jakiemuś brodaczowi i wskoczył
do rzeki, aby popływać. Gdy wyszedł, okazało się, że brodacz zniknął z jego
ubraniem, a na jego miejsce pozostawił mu pasiaste kalesony i podartą
koszulę. Iwan założył je, wziął obrazek i świecę i ruszył do Domu Gribojedowa.
Przechodnie oglądali się za nim, dlatego kluczył zaułkami.
Rozdział 5
Co się zdarzyło w Gribojedowie
W siedzibie Massolitu, domu Gribojedowa, dwunastu
przybyłych na zebranie literatów oczekiwało z niecierpliwością na
Berlioza, aż o północy zeszli do restauracji, najlepszej w całej
Moskwie, gdzie rozpoczęły się tańce. Nagle w sali eksplodowała straszna
wiadomość o Berliozie, gwar ucichł, dziennikarze rozjechali się do swoich
redakcji pisać nekrologi, a z kostnicy sądówki przyjechał Żełdybin i oznajmił,
że będzie następcą nieboszczyka. Wezwał do gabinetu dwunastu członków zarządu
i ustalono kwestie związane z pogrzebem. Tymczasem na werandzie
Gribojedowa pojawił się bosy poeta Bezdomny w pasiastych kalesonach,
rozdartej koszuli z przypiętym agrafką świętym obrazkiem i z zapaloną
świeczką. Zaczął krzyczeć, że pojawił się tajemniczy konsultant, który zabił
Berlioza, z którym jest kraciasty dryblas w binoklach i tłusty
czarny kot. Ktoś próbował go uspokoić, lecz dostał w twarz. Wówczas
wszyscy rzucili się na Bezdomnego, wrzucono go do ciężarówki i odwieziono
do kliniki psychiatrycznej.
Rozdział 6
Schizofrenia, zgodnie z zapowiedzią
W izbie przyjęć słynnej kliniki psychiatrycznej Iwan
odgrażał się, że złoży zażalenie na wszystkich, który przywieźli tam zdrowego
człowieka i wyjaśnił lekarzowi, dlaczego przybył do restauracji w samej
bieliźnie. Opowiedział całą historię o Patriarszych Prudach lekarzowi i dodał,
że uważa, iż ów tajemniczy konsultant zadaje się z nieczystą siłą,
rozmawiał nawet osobiście z Poncjuszem Piłatem. Chciał opuścić szpital,
lecz pielęgniarze powstrzymali go, a lekarz zręcznym ruchem zrobił mu
zastrzyk, po którym zasnął. Umieszczono go w separatce nr 117,
a przy drzwiach postawiono pielęgniarza. Poeta Riuchin, który go odwiózł,
dowiedział się od lekarza, że Bezdomny cierpi na schizofrenię i dodatkowo
delirium. Uznał go za ciężki, skomplikowany przypadek. Wracając do miasta ciężarówką,
Riuchin rozmyślał o tym, co wykrzyczał mu w szpitalu Bezdomny, że
jest nic niewartym poetą, który pisze złe wiersze, nie wierząc w ani jedno
zawarte w nich słowo. Ujrzawszy przez okno ciężarówki pomnik Puszkina,
pomyślał z zazdrością, że to prawda. Był już świt, Gribojedow świecił
pustkami. Riuchin, w poczuciu zmarnowanej nocy, napił się wódki.
Rozdział 7
Fatalne mieszkanie
W lokalu nr 50 przy ulicy Sadowej dyrektor teatru
Varietes, Stiopa Lichodiejew dzielący mieszkanie z Berliozem, obudził się
z potwornym bólem głowy i mdłościami. Mieszkanie od dawna cieszyło
się złą sławą, gdyż od dwóch lat zaczęli znikać bez śladu jego lokatorzy.
Nieboszczyk Berlioz wraz ze Stiopą Lichodiejewem zamieszkali tam wraz ze swoimi
żonami, które znikły w ciągu miesiąca. Jednak nie bez śladu, gdyż żonę
Berlioza ktoś widział podobno w Charkowie z jakimś baletmistrzem, a żona
Stiopy znajdowała się jakoby na Bożedamce.
Stiopa z trudem usiadł na łóżku i obok lustra
zauważył nieznanego człowieka ubranego na czarno i w czarnym berecie.
Nieznajomy przywitał go uprzejmie i oznajmił, że należy leczyć podobne
podobnym, więc na kaca najlepsze będą dwie wódki pod pikantną zakąskę, odjechał
z fotelem i odsłonił fachowo nakryty stół. Stiopa zjadł, wypił
i odzyskał kondycję. Nieznajomy przedstawił mu się jako profesor czarnej
magii Woland i oznajmił, że wczoraj Stiopa podpisał z nim kontrakt na
siedem występów i umówili się na dzisiaj rano, aby uzgodnić szczegóły.
Stiopa nie przypominał sobie niczego takiego, lecz Woland pokazał mu
własnoręcznie podpisany przez dyrektora kontrakt, zatwierdzony ręką dyrektora
finansowego Rimskiego. Stiopa przeprosił gościa i pobiegł do stojącego
w przedpokoju telefonu. Na drzwiach Berlioza ujrzał olbrzymią pieczęć
lakową i pomyślał, że Misza coś przeskrobał. Szybko zadzwonił do
Rimskiego, który poinformował go, że zaraz będą gotowe afisze na występy
Wolanda. Stiopa obiecał być za pół godziny w teatrze i postanowił
wybadać nieznajomego, co zamierza zademonstrować dziś wieczorem w Varietes.
Odwróciwszy się, zobaczył w lustrze dziwacznego, długiego i chudego
osobnika w binoklach, który ukazał się i zniknął, a po chwili
ogromnego kocura. Zawołał na służącą Grunię, ale nie odezwała się, za to
z sypialni odpowiedział mu Woland, że to jego kot, a Grunię wysłał do
Woroneża na urlop. Stiopa pomyślał, że się przesłyszał, a wchodząc do
sypialni ujrzał typa z lustra siedzącego w drugim fotelu. Na pufie
rozsiadł się przerażających rozmiarów czarny kocur z kieliszkiem wódki
w jednej łapie, a z marynowanym grzybkiem nabitym na widelec w drugiej.
Światło w sypialni zaczęło przygasać i Stiopa doszedł do wniosku, że zaczyna
popadać w obłęd. Woland powiedział, że jest to jego świta, dla której
potrzebuje miejsca i że w tym mieszkaniu jest za dużo o Stiopę. W tym
momencie z lustra wyszedł czwarty osobnik, rudy, o szerokich barach,
w meloniku i ze sterczącym z ust kłem. Woland nazwał go Azazello.
Kot zakrzyknął: „won!” i Stiopa stracił przytomność. Gdy ją odzyskał,
ocknął się nad szumiącym morzem. Od jakiegoś osobnika dowiedział się, że jest w Jałcie
i ponownie zemdlał.
Rozdział 8
Pojedynek profesora z poetą
W tym czasie, około wpół do dwunastej, obudził się w białym
pokoju Iwan Bezdomny. Przypomniał sobie o śmierci Berlioza i że jest
w szpitalu. Wezwał pielęgniarkę, która podniosła kratę w oknach
i zaprosiła go do kąpieli. Później zaprowadziła go do olbrzymiego
gabinetu, gdzie znajdowały się dwie kobiety i mężczyzna, wszyscy w bieli.
Iwan miał ochotę porozbijać wszystkie urządzenia w gabinecie albo
spróbować przekonać ich do swojej opowieści o Poncjuszu Piłacie, lecz
wiedział już, że zostanie uznany za furiata, postanowił więc milczeć. Chcąc nie
chcąc, musiał jednak udzielić odpowiedzi na szereg pytań dotyczących jego
dotychczasowego życia. Spisano wywiad, lekarz zbadał Iwana i zmierzył mu
temperaturę, pobrano mu krew. Następnie został odprowadzony z powrotem do
pokoju i otrzymał śniadanie. Gdy zjadł, weszło mnóstwo ludzi w białych
fartuchach, a na ich czele 45-cioletni mężczyzna o nienagannych
manierach, który przedstawił się jako doktor Strawiński. Przestudiował
dokumenty Bezdomnego i z jego ust padło to samo słowo, które
poprzedniego dnia usłyszał z ust przeklętego cudzoziemca: „schizofrenia”.
Zgodził się wysłuchać Iwana i kazał mu opowiadać. Po wysłuchaniu opowieści
pozwolił Bezdomnemu udać się na milicję, zaznaczając, że gdy uda się tam
w kalesonach i opowie o Poncjuszu Piłacie, po dwóch godzinach
z powrotem znajdzie się w szpitalu. Bezradny poeta poprosił zatem o papier
i postanowił sporządzić stosowną notatkę, aby przesłać ją, gdzie należy.
Profesor Strawiński obiecał mu pomóc i pozostawił go samego.
Rozdział 9
Głupie dowcipy Korowiowa
Prezes spółdzielni mieszkaniowej, Nikanor Iwanowicz
Bosy, miał ogromne kłopoty. O północy przyjechała do niego komisja
Żełdybina i wszyscy udali się do mieszkania Berlioza, aby opieczętować
rękopisy i inne rzeczy zmarłego. Nie było tam służącej Gruni ani Stiepana
Bogdanowicza Lichodiejewa. Komisja powiadomiła prezesa, że część mieszkania
należącą do nieboszczyka oddaje do dyspozycji spółdzielni, a rzeczy należy
przekazać spadkobiercom. O 7.00 rano w czwartek w mieszkaniu
Bosego rozdzwoniły się telefony i pojawili się reflektanci na opróżnione
mieszkanie. Około pierwszej prezes uciekł z domu do biura, a stamtąd do
przeklętego mieszkania nr 50. W środku nie zastał nikogo. Zerwał
pieczęć z drzwi gabinetu, wszedł i zdumiony zatrzymał się w progu.
Przy biurku siedział długi i chudy obywatel w kraciastej marynarce,
dżokejce i binoklach. Przedstawił się jako Korowiow, tłumacz rezydującego
w tym mieszkaniu cudzoziemca. Bosy zażądał wyjaśnień i dowiedział
się, że zagraniczny artysta został zaproszony do skorzystania z gościny u Stiopy
Lichodiejewa, który przebywa w Jałcie, a prezes powinien mieć w swojej
teczce stosowne pismo. Zdumiony Bosy znalazł list od Lichodiejewa. Korowiow
dodał, że zagraniczny mag nie lubi hoteli, jest milionerem i spółdzielnia
będzie miała z tego profit. Błyskawicznie sporządził umowę na 5000 rubli,
podsunął Bosemu do podpisania i wyłożył pieniądze na stół. Prezes poprosił
jeszcze o dwa bilety na występ, dla siebie i żony, Pelagii Antonowny.
Korowiow wręczył mu bilety i dodatkową paczkę banknotów i prezes
opuścił mieszkanie zadowolony, lecz z niepokojącym pytaniem w duszy, jak
tłumacz dostał się do pokoju, na którego drzwiach znajdowała się nienaruszona
pieczęć. Po jego wyjściu Korowiow chwycił słuchawkę telefonu, wkręcił numer i, przedstawiwszy
się jako Timofiej Kondratiewicz Kwascow, powiadomił rozmówcę, że prezes
spółdzielni mieszkaniowej, Nikanor Iwanowicz Bosy, spekuluje walutą, która w wysokości
400 $ znajduje się w przewodzie wentylacyjnym w ubikacji. Po
przyjściu do domu Bosy wepchnął do przewodu wentylacyjnego zwitek banknotów
zawierający 400 rubli. W momencie, gdy jego żona podała smakowity
obiad, ktoś zadzwonił do drzwi. Dwaj przybysze od razu skierowali się do
toalety, gdzie znaleźli 400 $ w przewodzie wentylacyjnym. Bosy
oświadczył, że podrzucili mu je wrogowie i rzucił się w stronę
teczki, z której jednak znikły wszystkie dokumenty i pieniądze. Dwaj
obywatele wyprowadzili Bosego, a po godzinie w mieszkaniu Timofieja Kwascowa
pojawił się nieznany obywatel, wywołał go skinieniem palca, po czym Kwascow przepadł
wraz z nim.
Rozdział 10
Wieści z Jałty
W czasie, gdy aresztowano Nikanora Iwanowicza, w gabinecie
dyrektora finansowego teatru Varietes, Rimskiego, znajdował się sam dyrektor
i administrator Warionucha. Rimski od rana był w fatalnym nastroju,
natomiast Warionucha był ożywiony i aktywny. Ukrywał się w gabinecie
dyrektora przed amatorami wejściówek. Obaj z Rimskim bezskutecznie
próbowali dodzwonić się do Lichodiejewa. Bileter przyniósł grubą paczkę świeżo
wydrukowanych afiszy, na których widok Rimski stał się jeszcze bardziej
rozdrażniony. W następnej chwili weszła listonoszka z pilnym
telegramem z Jałty, w którym milicja donosiła o pojawieniu się
na komisariacie obłąkanego w nocnej koszuli i bez butów, który podaje
się za dyrektora teatru Varietes. Po chwili ta sama kobieta doniosła drugą
depeszę z błaganiem o danie wiary wiadomościom i podpisaną
nazwiskiem Lichodiejewa. Rimski wykrzyczał do Warionuchy, że o 11.00
rozmawiał z Lichodiejewem przez telefon i nie jest możliwe, żeby był
teraz w Jałcie. Warionucha połączył się z biurem turystyki
zagranicznej i usłyszał, że w mieszkaniu Lichodiejewa mieszka
tajemniczy Woland. Nikt jednak nie odbierał tam telefonu. W drzwiach po
raz trzeci stanęła ta sama kobieta i dostarczyła fotokopię odręcznego
pisma Lichodiejewa, który nakazał obserwację Wolanda. Rimski natychmiast
porównał charakter pisma z dokumentami sporządzonymi przez Stiopę i stanowczo
orzekł, że to jego charakter pisma. Obaj z Warionuchą doszli do wniosku,
że to niemożliwe. Jałta oddalona była od Moskwy o 1600 km. Przebycie
tej odległości w czasie 10 minut było wykluczone, a tyle właśnie
czasu minęło między rozmową Rimskiego ze Stiopą (11.20) a jego zjawieniem
się na milicji w Jałcie (11.30). Rimski zamówił rozmowę błyskawiczną z Jałtą,
ale, jak na złość, linia była uszkodzona. Wysłał więc do Jałty depeszę, że
charakter pisma się zgadza, ale Lichodiejew był około 11.30 w Moskwie.
Następnie Warionucha wykręcił ponownie numer mieszkania Lichodiejewa i poprosił
pana Wolanda. Odebrał Korowiow, który poinformował go, że Lichodiejew wyjechał
na przejażdżkę i nie wiadomo, kiedy wróci. W tym momencie
administrator Warionucha przypomniał sobie, że w Puszkino oddalonym od
Moskwy o 30 km otworzyli niedawno restaurację o nazwie „Jałta”.
Uznali to z Rimskim za głupi kawał pijanego Stiopy, który stamtąd
depeszuje. Drzwi otworzyły się ponownie i znów stanęła w nich ta sama
listonoszka. Tym razem Lichodiejew żądał 500 rubli, które Rimski
natychmiast kazał gońcowi nadać na poczcie.
Warionucha wziął teczkę z depeszami i wybiegł,
wstępując po drodze do swojego gabinetu. W tym momencie zadzwonił telefon
i w słuchawce odezwał się paskudny głos, który zabronił mu iść
dokądkolwiek z depeszami. W gabinecie ściemniło się nagle, Warionucha
wybiegł i zbliżył się do letniego szaletu, aby sprawdzić, czy monter
założył na lampę koszulę siatkową. Jakiś głos zawołał go po imieniu i administrator
ujrzał za sobą niedużego grubasa o kociej fizjonomii. Uderzył Warionuchę w ucho,
aż spadła mu czapka i znikła w klozecie. Rozległ się grzmot i pojawił
się jeszcze malutki, rudy atleta z bielmem na oku i wystającym z ust
kłem. Uderzył administratora w drugie ucho, a po chwili otrzymał
trzeci cios, od którego pociekła mu krew z nosa. Kotopodobny osobnik
wyrwał mu teczkę i obaj powlekli go na Sadową, do domu 302-A, wnieśli na
IV piętro i wrzucili do mieszkania Stiopy Lichodiejewa, po czym zniknęli,
a na ich miejsce pojawiła się naga, ruda dziewczyna z fosforyzującymi
oczami. Położyła mu na ramionach lodowate ręce i zbliżyła się, aby go
pocałować. Wówczas Warionucha zemdlał.
Rozdział 11
Rozdwojenie Iwana
Iwan siedział na szpitalnym łóżku, patrzył na
szalejącą za oknem burzę i płakał z bezsilności, gdyż nie mógł sobie
poradzić z napisaniem przekonującego raportu. Lekarz zrobił mu zastrzyk w ramię
i Iwan leżał spokojnie, rozmyślając o tym, co się wydarzyło. Jakaś
jedna część jego duszy kazała mu być obojętnym, druga zaś się z nią
kłóciła. Wśród tych rozmyślań Iwan zaczął zapadać w sen, gdy nagle
odsunęła się krata w oknie, na balkonie pojawił się jakiś mężczyzna, który
położył palec na ustach i nakazał mu milczenie.
Rozdział 12
Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano
W teatrze Varietes trio Giguli złożone z niewysokiego
mężczyzny, pulchnej blondynki i 8-letniego chłopca o twarzy staruszka
dało popis jazdy na jednokołowych rowerach i nastąpił ostatni antrakt.
Grigorij Daniłowicz Rimski siedział samotnie w swoim gabinecie i nerwowo
rozważał zniknięcie Warionuchy. Podniósł słuchawkę, ale w teatrze nagle
ogłuchły wszystkie telefony. Gdy goniec zameldował mu przybycie zagranicznego
maga, niechętnie poszedł za kulisy, aby go powitać. Przybyły miał na sobie
niespotykanej długości i dziwnego kroju frak oraz małą czarną maseczkę na
twarzy. Towarzyszył mu chudy, kraciasty osobnik w pękniętych binoklach i tłusty,
czarny kocur, który wszedł do garderoby na tylnych łapach i beztrosko
zasiadł na kanapie. Rimski zmusił się do grzeczności i zapytał, gdzie są rekwizyty
artystów. Asystent maga w odpowiedzi wyjął kotu zza ucha złoty zegarek z dewizką
– własność Rimskiego i podał mu go. Kocur wstał z kanapy, podszedł na
tylnych łapach do stolika pod lustrem, nalał sobie do szklanki wody z karafki,
wypił, wcisnął na miejsce korek i otarł sobie wąsy ściereczką do
charakteryzacji. Po skończonym antrakcie na scenie pojawił się znany w całej
Moskwie konferansjer, Żorż Bengalski i zapowiedział występ Wolanda. Dodał,
że czarna magia nie istnieje i jest to tylko zabobon, zaś maestro Woland
po prostu mistrzowsko opanował technikę tricków. Ustąpił miejsca Wolandowi,
który wypowiedział słowo „fotel” i natychmiast, nie wiadomo skąd, na
scenie pojawił się fotel. Mag zasiadł na nim i zwrócił się do kraciastego
asystenta, którego nazwał Fagotem. Rozpoczęli rozmowę o zmianach, jakie
zaszły w Moskwie, a Bengalski wtrącił, że zagraniczny artysta wyraża
zachwyt nad Moskwą. Woland i Fagot nazwali go kłamcą, po czym Fagot
pstryknął palcami, chwycił z powietrza talię kart, potasował i rzucił
w stronę kota, który zręcznie odrzucił mu karcianą wstęgę, a Fagot
otworzył usta i połknął ją. Kot ukłonił się i zyskali olbrzymie
owacje. Fagot oświadczył, że połknięta przez niego talia kart znajduje się teraz
w siódmym rzędzie u obywatela Parczewskiego, między banknotem
trzyrublowym a wezwaniem do sądu w sprawie o zaległe alimenty.
W sali zawrzało, Parczewski poczerwieniał i wyjął talię, a z balkonu
ktoś zakrzyknął, że to stary kawał, gdyż ten z parteru należy do tej samej
paczki. Fagot zawołał, że w takim razie krzyczący mężczyzna także do niej należy,
gdyż posiada tę talię w swojej kieszeni. Mężczyzna znalazł u siebie
paczkę rubli w bankowej banderoli z napisem „jeden tysiąc”. Ktoś
zaproponował, aby z wszystkimi zagrać takimi „kartami” i Fagot
odrzekł, że z przyjemnością zagra z wszystkimi. W jego dłoni
pojawił się pistolet, z którego wystrzelił rzęsisty deszcz autentycznych
banknotów. Widownia rzuciła się do ich zbierania. Fagot powstrzymał w końcu
ulewę pieniędzy dmuchnięciem w powietrze. Do mikrofonu doskoczył Bengalski
i krzyknął, że nie był to żaden cud, lecz przypadek zbiorowej hipnozy, ale
jego przemowa nie przypadła nikomu do gustu. Fagot oświadczył, że pieniądze są
prawdziwe i że ma już dość kłamliwego konferansjera. Ktoś z widowni
krzyknął, żeby urwać Bengalskiemu głowę, a wówczas czarny kot dał susa
prosto na pierś konferansjera, wbił pazury w jego włosy, przekręcił mu
głowę dwa razy i oderwał ją od karku. Ciało bez głowy usiadło na podłodze,
a na sali rozległy się histeryczne krzyki. Kot podał głowę Fagotowi, a ten
podniósł ją za włosy i zapytał, czy jeszcze będzie pleść bzdury, głowa zaś
odpowiedziała, że już nie będzie i Woland kazał zwrócić ją Bengalskiemu.
Kot, starannie przymierzywszy, nasadził głowę na szyję, gdzie nie pozostała
nawet blizna. Fagot podniósł siedzącego konferansjera, wsunął mu do kieszeni
plik banknotów i przepędził go ze sceny. Za kulisami Bengalski wpadł
w szał, wezwano więc karetkę, która zabrała nieszczęśnika. Tymczasem na
scenie Fagot wyczarował magazyn dla pań z paryskimi sukienkami,
kapeluszami, bucikami, perfumami, torebkami i szminkami i zakomunikował,
że całkiem bezpłatnie wymienia starą odzież. Ruda pannica w czarnej
wieczorowej toalecie i z dziwaczną, szpecącą ją blizną na szyi,
sprawiająca wrażenie właścicielki, uśmiechała się zachęcająco. Po pierwszej,
która się odważyła, na scenę runęły kobiety z wszystkich stron, pozostawiały
za zasłonką swoją starą garderobę i ukazywały się w nowych strojach. W końcu
Fagot oświadczył, że zamyka magazyn, wystrzelił z pistoletu i wszystko
rozpłynęło się w powietrzu. Z balkonu rozległ się głos gościa
honorowego, przewodniczącego komisji akustycznej teatrów moskiewskich,
Arkadiusza Apołłonowicza Siemplejarowa, który poprosił o zdemaskowanie
techniki tricków i powrót konferansjera na scenę. Fagot odpowiedział, że
najpierw zademonstruje jeszcze jeden numerek, po czym wyjawił publicznie, że dzień
wcześniej Arkadiusz Apołłonowicz, zamiast udać się na posiedzenie komisji,
spędził cztery godziny u artystki rejonowego teatru objazdowego, Milicy
Andriejewny Pokobat’ko. Żona przewodniczącego uderzyła męża parasolką w głowę,
zaś Fagot wyjaśnił, że był to typowy przykład zdemaskowania. Kocur ludzkim
głosem ogłosił koniec seansu, a orkiestra, nie wiadomo dlaczego, zaczęła
grać nieprzyzwoitego, wyuzdanego marsza. W teatrze wybuchło zamieszanie,
a Fagot z Behemotem rozpłynęli się w powietrzu.
Rozdział 13
Pojawia się bohater
Do pokoju Iwana ostrożnie zaglądał z balkonu mniej
więcej 38-letni człowiek w szpitalnej odzieży. Wszedł i usadowił się
w fotelu. Wyjaśnił, że przed miesiącem ściągnął roztargnionej
pielęgniarce, Praskowii Fiodorownie, pęk kluczy i tym sposobem może
otwierać kraty balkonu. Bezdomny przedstawił się przybyszowi, który oznajmił,
że nie lubi hałasu, przemocy i poetów. Uciekł na balkon, gdyż nadeszła
pielęgniarka, sprawdziła, czy wszystko w porządku i wyszła, życząc
pacjentowi dobrej nocy. Wówczas wrócił gość i poinformował Iwana, że do
sto dziewiętnastki przywieziono jakiegoś grubasa, który nieustannie mamrocze
o dolarach w przewodzie wentylacyjnym i przysięga, że w mieszkaniu
na Sadowej zagnieździła się siła nieczysta. Następnie zapytał go, jak znalazł
się w szpitalu, a Bezdomny opowiedział mu o wszystkim, co
poprzedniego dnia zdarzyło się na Patriarszych Prudach. Przybysz słuchał go
z ogromnym zainteresowaniem i co chwilę domagał się szczegółów,
wyraził żal, że na miejscu Berlioza nie znalazł się krytyk Łatuński albo
literat Mścisław Laurowicz, a na koniec ze współczuciem oznajmił
Bezdomnemu, że i tak wywinął się z całej sprawy niewielkim kosztem.
Na pytanie Iwana, kim jest tajemniczy osobnik spotkany na Patriarszych Prudach,
gość odpowiedział, że samym szatanem. Bezdomny zaprzeczył istnieniu szatana, a gość
nazwał go nieukiem i wyraził żal, że to nie on go spotkał. Opowiedział
Iwanowi, że jest Mistrzem, który znalazł się w szpitalu z tych samych
powodów, co on, czyli z powodu Poncjusza Piłata. Z wykształcenia jest
historykiem, zna pięć języków obcych i jeszcze dwa lata temu pracował
w jednym z moskiewskich muzeów. Był samotny, nie miał bliskich
krewnych ani znajomych, a pewnego dnia wygrał 100 000 rubli, kupił
mnóstwo książek, wyniósł się z pokoiku na Miasnickiej i w pobliżu
Arbatu wynajął dwa pokoje w suterenie niewielkiego domku. Rzucił muzeum
i rozpoczął pracę nad powieścią o Piłacie. Minionej wiosny powieść
była już prawie ukończona. Pewnego dnia spotkał na ulicy Twerskiej kobietę w czarnym
płaszczu, niosącą żółte kwiaty, w której oczach malowała się niesłychana
samotność. Poszedł za nią i nieoczekiwanie odezwała się do niego, pytając,
czy podobają mu się jej kwiaty. Odpowiedział, że nie. Popatrzyła na niego
zdziwiona, a on zrozumiał nagle, że przez całe życie kochał tę właśnie
kobietę. Ona cisnęła kwiaty do rynsztoka, on zaś podniósł je, a wtedy
rzuciła je na jezdnię. Potem wsunęła dłoń w jego rękę i poszli dalej
razem. Miłość poraziła ich w jednym momencie. Mistrz ledwo pamiętał, że
kiedyś był żonaty, nie mógł przypomnieć sobie nawet imienia żony. Spotkana
kobieta była mężatką, a tego dnia wyszła z domu, aby Mistrz nareszcie
ją odnalazł i gdyby tak się nie stało, otrułaby się, bo jej życie było
pozbawione sensu. Spotykali się co dnia w południe, ale Mistrz czekał na
nią od rana. Nikt nie wiedział o ich związku. Pokochali się do tego
stopnia, że stali się nierozłączni. Powieść Mistrza pochłonęła także i ją,
czytała w nieskończoność to, co napisał albo sprzątała, wróżyła mu sławę i właśnie
wtedy nazwała go Mistrzem. Powieść została ukończona w sierpniu i wtedy
życie Mistrza się skończyło. Redaktor, który przeczytał książkę, patrzył na
Mistrza jak na wariata i zadawał mu obłąkańcze pytania, kim w ogóle
jest i kto podsunął mu pomysł napisania książki na tak niedorzeczny temat.
Po dwóch tygodniach sekretarz redakcji, Łapszennikowa zwróciła mu sponiewieraną
powieść i zakomunikowała, że redakcja ma dość materiału na dwa lata
i w związku z tym problem druku powieści Mistrza upada. Ukochana
kobieta zagrzewała go do walki, jakaś gazeta wydrukowała wkładkę
z fragmentem jego książki, a po dwóch dniach w innej gazecie ukazał
się artykuł krytyka Arymana pod tytułem „Wróg pod skrzydłem redaktora”,
przestrzegający przed człowiekiem, który usiłował przemycić na łamy prasy
apologię Jezusa Chrystusa. Następnego dnia, w jeszcze innej gazecie,
ukazał się artykuł Mścisława Laurowicza, który domagał się bezlitosnej rozprawy
z religianckim tandeciarzem i jego piłatyzmem. Kolejny dziennik
zawierał dwa artykuły, jeden Łatuńskiego, a drugi podpisany inicjałami N.
E. Gdy do Mistrza przyszła jego ukochana, zapowiedziała, że otruje Łatuńskiego.
Nadeszły dni jesiennej beznadziei. Mistrz nieoczekiwanie zawarł przyjaźń
z przypadkowo spotkanym koło domu dziennikarzem. Kobieta, którą zaczął
nazywać swoją żoną, orzekła, że zrobił na niej jak najgorsze wrażenie, lecz
Mistrz polubił Alojzego Mogarycza, który przeczytał jego powieść od deski do
deski i wyraził się o niej pochlebnie. Przewidział jednak, że powieść
nigdy nie ukaże się drukiem.
Artykuły ciągle się ukazywały. Mistrz z początku
kwitował je śmiechem, później zdumieniem, a na koniec lękiem. Taki był
początek choroby psychicznej. Jego ukochana martwiła się o niego i nieustannie
prosiła o wybaczenie jej rady, by dać do druku fragment powieści. Namawiała
go, aby wyjechał na Południe, nad Morze Czarne, a on obiecał jej to zrobić,
czując jednak, że wyjazd i tak nie dojdzie do skutku. Dał jej wszystkie
pieniądze, udając, że boi się złodziei. Było to w połowie października.
Obudził się o 2.00 w nocy dławiony strachem, rozpalił w kominku,
wypił wino prosto z butelki, wyjął z szuflady maszynopis i rękopisy
powieści i zaczął je palić. W tym momencie przybyła jego ukochana i gołymi
rękami wyjęła z ognia ostatni, nie spalony jeszcze plik, a potem
zaczęła płakać. Oświadczyła Mistrzowi, że mąż nie wyrządził jej nigdy
najmniejszej krzywdy, ale wytłumaczy mu, że kocha innego i odejdzie od
niego, aby zostać z Mistrzem na zawsze. Mistrz zmartwił się, że z nim
będzie jej źle, lecz ona powiedziała, że woli razem z nim zginąć. Odeszła,
obiecawszy wrócić rano i były to ostatnie jej słowa, jakie słyszał.
Chory przerwał nagle swoją opowieść i zniknął
na balkonie, gdyż korytarzem przejeżdżał jakiś wózek. Gdy wrócił, oznajmił, że
do sto dwudziestki przywieziono kogoś, kto nieustannie błaga, by oddano mu jego
głowę. Następnie wyszeptał Iwanowi do ucha ciąg dalszy swojej opowieści, a na
jego twarzy malowały się strach i gniew. Gdy zupełnie umilkły dobiegające
z zewnątrz odgłosy, zaczął opowiadać nieco głośniej o tym, jak
w połowie stycznia znalazł się przemarznięty na swoim podwórku. Jak się
okazało, w jego mieszkanku już ktoś zamieszkał. Mistrz znowu odczuł
paraliżujący strach i sam udał się pieszo do kliniki doktora
Strawińskiego. Odmroził sobie wtedy palce u lewej stopy, które mu później
wyleczono.
Iwan poprosił go, aby opowiedział, co było dalej z Jeszuą
i Piłatem, ale Mistrz odmówił, gdyż nie mógł spokojnie myśleć o swojej
powieści. Zniknął na balkonie, a po chwili zadźwięczała zamykana krata.
Rozdział 14
Chwała kogutowi!
Rimski siedział w swoim gabinecie w teatrze
Varietes, skąd dobiegły go odgłosy milicyjnych gwizdków i jakiejś
awantury. Wychylił się przez okno i ujrzał tłum publiczności, wśród której
kobiety biegały w samej bieliźnie, gdyż ubrania otrzymane od Fagota
znikły. Zdenerwowany Rimski pomyślał, że będzie musiał tłumaczyć się ze
skandalu i dzwonić w różne miejsca. W tym momencie telefon
zadzwonił sam, a w słuchawce rozległ się sprośny głos kobiety, który
przymilnie wyszeptał, że jeśli dokądkolwiek zadzwoni, będzie z nim źle.
Gdy zorientował się, że jest sam w całym budynku, poczuł strach. Chwycił
leżące na stole czerwońce, a zegar niespodziewanie zaczął wybijać północ.
Serce mu zamarło, gdy usłyszał, że w zamku przekręca się klucz. Po chwili
do gabinetu wszedł Warionucha i zasiadł za biurkiem. Zakomunikował
Rimskiemu, że Lichodiejewa znaleziono w Puszkino, gdzie spił telegrafistę
i obaj zaczęli rozrabiać. Obecnie przebywa w izbie wytrzeźwień.
Warionucha barwnie opowiadał o wyskokach pijanego Lichodiejewa, lecz
z każdym jego słowem Rimski nabierał przekonania, że wszystko to są
kłamstwa. Nagle ponownie odczuł strach, a spod drzwi wionęło malaryczną
zgnilizną. Rimski zauważył także zmiany, jakie zaszły w wyglądzie i zachowaniu
administratora. Pod prawym okiem miał potężny siniak, był kredowo blady,
a szyję miał okręconą szalikiem. Popadł w obrzydliwy nałóg mlaskania,
głos mu zmatowiał, a spojrzenie stało się niespokojne. W całej
postaci było coś nieuchwytnego, nieokreślonego, ale mocno niepokojącego. Rimski
przycisnął guzik od dzwonka elektrycznego, ale nie rozległ się żaden dźwięk.
Dyrektor finansowy spojrzał na podłogę i zmartwiał ze zgrozy, bowiem
Warionucha nie rzucał cienia. Podążywszy za wzrokiem Rimskiego, administrator domyślił
się, że zauważył. Szybko zamknął drzwi na zatrzask, a dyrektor ujrzał w oknie
twarz nagiej dziewczyny, która ręką wsuniętą przez lufcik odsuwała dolną
zasuwkę ramy. Rimskiego ogarnęła lodowata fala. Trupio zielone palce dziewczyny
otworzyły okno i nieboszczka z plamami rozkładu na piersiach stanęła
na parapecie. W tym momencie z ogrodu dobiegło radosne pianie koguta.
Twarz dziewczyny wykrzywiła wściekłość, a Warionucha, unoszący się przy
drzwiach prawie pod samym sufitem, spadł na podłogę. Kogut zapiał jeszcze dwa
razy i nieboszczka wyleciała przez okno z pokoju, a za nią
Warionucha. Siwy jak śnieg starzec, który jeszcze niedawno był Rimskim, wybiegł
na ulicę i wskoczył do taksówki, która zawiozła go na dworzec kolejowy.
Wskoczył do ekspresu i wraz z nim zniknął w ciemnościach.
Rozdział 15
Sen Nikanora Iwanowicza
Grubasem, którego umieszczono w klinice doktora
Strawińskiego w pokoju numer 119, był Nikanor Iwanowicz Bosy. Przedtem
trafił do innej instytucji, gdzie przesłuchano go i od razu stało się jasne,
że prezes komitetu blokowego, wzywający Boga i wykrzykujący wciąż o diable,
nie nadaje się do żadnych rozmów, dlatego umieszczono go w osobnym pokoju,
gdzie modlił się i szlochał. Sprawdzono – mieszkanie numer 50 na
Sadowej świeciło pustkami, a pieczęcie były nienaruszone. Wieczorem
przewieziono Bosego do kliniki Strawińskiego, gdzie zasnął po uspokajającym
zastrzyku. Przyśniło mu się, że ktoś prowadzi go ku wielkim wrotom, gdzie
kazano mu zdać walutę, a następnie znalazł się na widowni teatru.
Publiczność, wyłącznie płci męskiej, siedziała na podłodze i Nikanor
Iwanowicz usiadł także. Zza kulis wyszedł młody aktor i zapowiedział
występ Nikanora Iwanowicza Bosego, który nagle znalazł się na estradzie.
Wówczas aktor kazał mu oddać walutę, a Bosy przysiągł na Boga, że jej nie
posiada. Na pytanie, skąd wzięło się w jego ubikacji 400 $,
odpowiedział, że to za sprawą czarów nieczystej siły. Aktor nazwał go
waluciarzem i kazał wrócić na miejsce, po czym rozległ się dzwonek na
antrakt, po którym aktor poprosił o oddanie waluty kolejnego mężczyznę,
który oświadczył, że wszystko już zwrócił, jednak pokazano mu paczkę
18 000 $ i brylantową kolię, które przechowywał u swojej
kochanki i nazwano go kłamcą. Następnie aktor zapowiedział wykonanie
fragmentów „Skąpego rycerza” Aleksandra Puszkina przez artystę Sawwę
Potapowicza Kurolesowa. Artysta opowiedział o sobie słowami poety same
niemiłe rzeczy i odegrał scenę umierania, po której się oddalił, a aktor
ostrzegł, że każdy, kto nie odda waluty, umrze paskudną śmiercią. Na ochotnika
zgłosił się obywatel Mikołaj Kanawkin, ukrywający u swojej ciotki 1000 $
i 20 złotych dziesięciorublówek, ujawnił również, że i ciotka
coś posiada. Kanawkin odjechał po ukrywane walory, a w sali zgasły
światła i z oddali dobiegły przytłumione oklaski, świadczące o tym,
że jakaś kobieta zdaje walutę w kobiecym teatrze. Gdy światła ponownie się
rozjarzyły, wszystkimi drzwiami posypali się kucharze, którzy wtoczyli kadź
z zupą i wózek z kromkami razowca. Jeden z kucharzy,
podając Nikanorowi Iwanowiczowi miskę z cieczą, w której pływał
osamotniony liść kapusty, poradził mu, aby oddał walutę, a Bosy zaczął
krzyczeć, że nic nie ma. Kucharz zamienił się nagle w felczerkę Praskowię
Fiodorowną, która potrząsała nim, aby go obudzić. Zrobiła mu zastrzyk
uspokajający, po którym poczuł się lepiej, usnął i nic już mu się nie
śniło.
Tymczasem niepokój wywołany okrzykami chorego
udzielił się lokatorowi sto dwudziestki, który zaczął szukać swojej głowy oraz
Mistrzowi w sto osiemnastce, który z udręką załamał ręce, patrząc na
księżyc. Stamtąd niepokój dotarł przez balkon do Iwana, który obudził się
i zapłakał. Lekarz szybko uspokoił cierpiącą trójkę. Najpóźniej, bo już
o świcie, zasnął Iwan. Przyśniło mu się, że słońce już się zniża ponad
Nagą Górą, która otoczona jest podwójnym łańcuchem straży.
Rozdział 16
Kaźń
Słońce już się zniżało nad Nagą Górą, która otoczona
była podwójnym łańcuchem straży. Nadeszła centuria dowodzona przez Marka
Szczurzą Śmierć, a między dwoma rzędami żołnierzy jechali na wózku trzej
skazańcy z deskami na szyi, na których wypisane były po aramejsku i po
grecku słowa „zbójca i wichrzyciel”. Za nimi jechało sześciu oprawców,
centurion Marek, przełożony służby świątynnej w Jeruszalaim i ów
zakapturzony człowiek, z którym Piłat widział się przelotnie w zaciemnionym
pokoju w pałacu. Na końcu szło dwa tysiące gapiów. Panował nieznośny upał
i zmęczeni żołnierze przeklinali zbójców. Nikt nie próbował odbić
skazanych, a tłum wrócił do miasta, gdyż w kaźni nie było dla nich
nic interesującego, a w mieście trwały już przygotowania do
rozpoczynającego się wieczorem święta Paschy. Zakapturzony człowiek zasiadł
w pobliżu słupów na trójnożnym stołku i siedział nieruchomo. Za
łańcuchem legionistów, na nierównym zboczu, ukrył się jeden obserwator, który
najpierw próbował przedrzeć się między żołnierzami na miejsce kaźni. Siedział
teraz na kamieniu i rozpaczał nad swoją głupotą, aż chwycił pergamin,
na którym napisał już, że jest Mateuszem Lewitą i że Bóg niesłusznie
obrócił swój gniew na Jeszuę. Powodem jego rozpaczy był błąd, jaki popełnił,
puszczając Jeszuę Ha-Nocri samego z Betanii do Jeruszalaim. Wpadł na
pomysł, aby skulić się, trafić w przerwę między legionistami, dopaść wózka
i zabić Jeszuę pchnięciem noża, żeby ocalić go od śmierci na słupie, a potem
zabić siebie samego. Jednak Lewita nie miał przy sobie noża ani pieniędzy,
pobiegł więc do miasta i w sklepiku z chlebem ukradł nóż.
Dobiegając z powrotem do wzgórza zobaczył, że już nie zdąży, zaczął
wyrywać włosy z głowy i sam siebie przeklinać, a potem żądać od
Boga natychmiastowego cudu. Przekonawszy się, że nic się nie zmienia, przeklął
Boga i oczekiwał, że z nieba spadnie ogień i porazi go. Wówczas
zauważył, że słońce zaszło, a niebo pokryła groźna chmura burzowa. Wiszący
na słupie Gestas zwariował od słońca i śpiewał ochrypłym głosem
bezsensowną piosenkę, Dismas cierpiał najbardziej, gdyż nie tracił
przytomności, a Jeszua popadł w omdlenie. Jeden z oprawców
postukał włócznią w ręce Jeszui, aby się ocknął i podał mu do picia
gąbkę nasączoną wodą. Gdy nad wzgórzem błysnęło i rozległ się grzmot,
oprawca dźgnął Jeszuę w serce. Później postąpił tak samo z Dismasem
i Gestasem. Człowiek w kapturze stwierdził śmierć wszystkich trzech
skazańców i nagle zapadł zmrok, lunął deszcz i żołnierze w pośpiechu
odjechali do Jeruszalaim. Na wzgórzu pozostał tylko jeden człowiek, który zdarł
z siebie szatę, ukradzionym nożem przeciął sznury na belkach i położył
ciało Jeszui na ziemi. Zdjął ze słupów także Dismasa i Gestasa, pozostawił
ich na rozmiękłej ziemi i odszedł, zabierając ze sobą ciało Jeszui.
Rozdział 17
Niespokojny dzień
W piątek rano cały personel Varietes siedział na
parapetach i przyglądał się temu, co działo się pod murami teatru, gdzie
ustawiła się wielotysięczna kolejka. Główny księgowy, Wasilij Stiepanowicz
Łastoczkin, słuchając opowieści o wczorajszym seansie, zupełnie nie
wiedział, co ma o tym myśleć ani co ma teraz robić, gdyż pozostał sam,
najstarszy stanowiskiem wśród personelu Varietes. Od wczesnego rana w gabinetach
Lichodiejewa, Rimskiego i Warionuchy bez ustanku dzwoniły telefony. O 11.00
wdarła się do Varietes szlochająca madame Rimska, która nadaremnie szukała
zaginionego męża. Pojawiła się też milicja i organy śledcze w towarzystwie
niezrównanego psa Askaro. Po kolei wzywano do gabinetu Warionuchy pracowników
teatru, ale śledztwo rwało się na każdym kroku. Znikło całe kierownictwo
teatru, poprzedniego dnia odbył się skandaliczny seans, lecz kto go
przeprowadził i z czyjej inicjatywy, nie było wiadomo. Nie pozostał
ani jeden afisz, nie było śladu po umowie ani żadnym innym dokumencie. Nadeszło
południe – moment otwarcia kasy, na której jednak wywieszono informację o odwołaniu
dzisiejszego spektaklu. Kolejka rozeszła się, organa śledcze opuściły Varietes,
a pracowników zwolniono do domów. Księgowy Łastoczkin postanowił udać się
do Komisji Nadzoru Widowisk i Rozrywek Lżejszego Gatunku, aby złożyć
raport o wczorajszych zajściach oraz wpłacić w wydziale finansowo-widowiskowym
wpływy z kasy – 21 711 rubli. Udał się na postój taksówek, lecz na
jego widok trzech kierowców uciekło sprzed jego nosa, patrząc
z wściekłością. Gdy podjechała kolejna pusta taksówka, kierowca ze złością
kazał Łastoczkinowi pokazać pieniądze. Na widok czerwońca oświadczył, że nie
pojedzie, chyba, że księgowy ma trzyrublówki. Po drodze wytłumaczył mu, że dziś
zdarzają się sami pasażerowie płacący czerwońcami, a gdy wysiądą, po
pięciu minutach zamiast banknotu zostaje etykieta z wody mineralnej.
Przyjechawszy na miejsce, księgowy zorientował się, że przybył nie w porę.
W kancelarii komisji widowisk panowało zamieszanie, a gończyni
krzyczała coś niezrozumiałego, że nie ma nic poza marynarką i spodniami.
Łastoczkin wszedł do sekretariatu i tu popadł w ostateczne zdumienie.
W skórzanym fotelu leżała szlochająca Anna Ryszardowna, sekretarka
przewodniczącego. Chwyciła księgowego za klapy marynarki i pociągnęła go
do gabinetu. Wszedłszy tam, Wasilij Stiepanowicz upuścił teczkę i zdębiał.
Za biurkiem siedział pusty garnitur i wodził po papierze piórem nie
umoczonym w atramencie. Ubranie pogrążone było w pracy, ale słysząc, że
ktoś wszedł, odezwało się dobrze znanym głosem Prochora Piotrowicza, że w tej
chwili pracuje i nikogo nie przyjmuje. Sekretarka załamała ręce, a garnitur
gniewnie zakazał jej szlochania w gabinecie. Razem z księgowym
wybiegli z gabinetu i Anna Ryszardowna opowiedziała mu, że do
sekretariatu przyszedł czarny, wielki jak hipopotam kot. Przepędzony uciekł, a zamiast
niego wszedł tłuścioch z kocią gębą i Prochor Piotrowicz nakrzyczał
na niego za wtargnięcie. Wtedy tłuścioch zaproponował mu omówienie interesów,
ale przewodniczącemu skończyła się cierpliwość, nakrzyczał na interesanta,
kończąc zdaniem: „Wyrzucić go stąd natychmiast, niech mnie diabli porwą!”.
Interesant uśmiechnął się, powiedział, że to się da zrobić i Prochor
Piotrowicz zniknął, pozostał po nim jedynie pusty garnitur. Do sekretariatu
weszło dwóch milicjantów, a księgowy skorzystał z okazji
i wyszedł z budynku. Udał się piechotą do oddziału komisji, gdzie z kolei
zastał płaczącą panienkę siedzącą przy stoliku, a zewsząd rozbrzmiewały
dzwonki telefonów. Popłakująca panienka nieoczekiwanie zaczęła śpiewać, a na
schodach pojawił się goniec, który do niej dołączył. Po kolei przyłączały się
do nich kolejne głosy, aż pieśń zagrzmiała we wszystkich pomieszczeniach
oddziału. Gdy umilkła, w drzwiach frontowych stanął obywatel w białym
fartuchu w towarzystwie milicjanta. Sekretarz oddziału wyjaśnił, że
zaszedł tu przypadek jakiejś masowej hipnozy i nagle zaczął znowu śpiewać,
a pozostali przyłączyli się do niego. Doktor kazał przestać śpiewać, lecz
nikt nie mógł skończyć przed wyśpiewaniem pierwszej zwrotki. Lekarz napoił
wszystkich walerianą, a w tym czasie Łastoczkin zapytał dziewczynę,
co właściwie zaszło. Jak się okazało, kierownik oddziału miejskiego ogarnięty
manią organizowania najrozmaitszych kółek przyprowadził jakiegoś osobnika w kraciastych
spodniach i pękniętych binoklach, którego przedstawił jako specjalistę
w dziedzinie organizowania chórów amatorskich. Wtedy pierwsze lizusy
w oddziale zapisały się do chóru, a za nimi reszta pracowników.
Kraciasty specjalista – dyrygent przećwiczył ich i nagle zniknął, a pracowników
oddziału ogarnęła z tego powodu radość, która okazała się przedwczesna,
gdyż już zupełnie nie mogą przestać śpiewać. W tym momencie opowieść
dziewczyny została przerwana, gdyż waleriana nie pomogła i pod oddział
zajechały trzy ciężarówki, na które załadowano cały personel, który z pieśnią
na ustach odjechał do kliniki profesora Strawińskiego. W pół godziny później
księgowy dotarł do wydziału finansowego z nadzieją, że pozbędzie się
wreszcie państwowych pieniędzy. Przy okienku poprosił o blankiet wpłaty i przedstawił
się, że jest z Varietes. Urzędnik nagle zamknął okienko, ale po chwili
otworzył je z powrotem i podał księgowemu zielony arkusik. Łastoczkin
wypełnił go i rozpakował paczkę z pieniędzmi. Gdy to zrobił,
pociemniało mu w oczach. Zamiast rubli zawirowały mu przed oczami
kanadyjskie dolary, angielskie funty szterlingi, holenderskie guldeny,
łotewskie łaty, estońskie korony. Oniemiały księgowy natychmiast został aresztowany.
Rozdział 18
Pechowi goście
W tym czasie z wagonu nr 9 pierwszej klasy
pociągu, który właśnie wjechał do Moskwy, wysiadł dostojnie wyglądający
pasażer. Był to Maksymilian Andriejewicz Popławski, ekonomista – planista z Kijowa,
wujek nieboszczyka Berlioza. Przyczyną jego przyjazdu była depesza następującej
treści: „przed chwilą na patriarszych przejechał mnie tramwaj pogrzeb w piątek
godzina trzecia przyjeżdżaj berlioz”. Popławski, sądząc, że skutkiem
niedopatrzenia treść depeszy została zniekształcona, pojechał do Moskwy z nadzieją
na odziedziczenie mieszkania po nieboszczyku, gdyż marzył o przeniesieniu
się do Moskwy. Tak więc w piątek wszedł do lokalu, w którym mieściła
się administracja domu nr 302 A – na Sadowej. Uprzejmie zapytał
o prezesa spółdzielni, lecz to pytanie zupełnie wytrąciło z równowagi
siedzącego na krześle, nieogolonego mężczyznę, w którego oczach czaił się
strach. Popławski zapytał więc o sekretarza i z trudem uzyskał
odpowiedź, że sekretarz jest chory. Popławski wyjaśnił, w jakiej sprawie
przybywa, lecz mężczyzna odrzekł, że nic nie wie. Do gabinetu wszedł jakiś
obywatel, zapytał o członka zarządu, Piatnażkę i kompletnie załamany
mężczyzna wyszedł wraz z nim. Popławski udał się więc prosto do mieszkania
nr 50. Otworzył mu nie wiadomo kto, gdyż w przedpokoju siedział tylko
na krześle olbrzymi czarny kot. Z gabinetu wyszedł Korowiow, który wtulił
twarz w brudną chustkę i zapłakał przy przedstawianiu. Nie mogąc
opanować łkania, opowiedział Popławskiemu o szczegółach śmierci siostrzeńca.
Wskazał też na kota i oznajmił, że to on wysłał depeszę. Popławski sądził,
że się przesłyszał, lecz Korowiow zniknął, a kot stanął na tylnych łapach
i powiedział, że to naprawdę on wysłał depeszę. Zażądał od osłupiałego
Popławskiego dowodu osobistego, wydarł mu go z ręki, włożył okulary
i zapytał, który komisariat go wydał. Oznajmił następnie, że obecność wuja
na pogrzebie zostaje odwołana i zawołał Azazella, aby go wyprowadził.
Azazello kazał mu natychmiast wracać do Kijowa, siedzieć tam cicho jak mysz pod
miotłą i nie śnić o żadnych mieszkaniach w Moskwie. Wypchnął go
za drzwi, wyjął z walizki rzeczy, strącił je kopniakiem w czeluść
klatki schodowej i uderzył Popławskiego w ucho pieczoną kurą aż
zleciał ze schodów. Dotarłszy na półpiętro, wybił nogą szybę i usiadł na
stopniu, a kura spadła aż na parter. Na dole rozległy się kroki i jakiś
niezwykle smutny człowiek zapytał Popławskiego, gdzie znajduje się mieszkanie
nr 50. Popławski zszedł na dół i ukrył się w komórce, aby
dowiedzieć się, co stanie się ze smutnym człowieczkiem. Czekał jednak długo, aż
wreszcie na IV piętrze stuknęły drzwi. Rozległy się głosy, kroki i kobiecy
śmiech, w końcu rozpaczliwy krzyk i miauczenie kota, a potem
drobniutkie kroczki w dół. Smutny człowieczek przemknął schodami, żegnając
się znakiem krzyża, w mokrych spodniach, bez kapelusza, z obłędem
w oczach i ze śladami pazurów na łysinie. Wuj Maksymilian wybiegł na
ulicę i odjechał autobusem w kierunku dworca Kijowskiego. Tymczasem,
gdy wuj siedział w komórce, mały człowieczek – bufetowy z Varietes,
Andrzej Fokicz Sokow – wszedł do mieszkania nr 50, którego drzwi otworzyła
mu naga dziewoja w samym fartuszku, białym czepku i złotych
pantofelkach. Miała purpurową bliznę na szyi. W tym momencie zadzwonił
telefon, który odebrała, opierając bezwstydnie nogę na krześle. Z jej słów
wynikało, że dzwoni niejaki baron Meigel. Bufetowy zdążał natychmiastowego
widzenia z artystą. Korowiow kazał mu wejść do gabinetu, w którym
panowała jakaś piwniczna wilgoć. Na tygrysiej skórze przed kominkiem siedział
czarny kot. Na obrusie ze złotogłowiu stało mnóstwo pękatych butelek, pomiędzy
którymi lśnił szczerozłoty półmisek. Przed kominkiem niski, rudy osobnik
przypiekał na stalowej szpadzie kawałki mięsa. Z półmroku wyłonił się profesor
czarnej magii i powiedział mu, że w jego bufecie sprzedają pomyje.
Azazello podał mu taboret, a ten natychmiast złamał się pod bufetowym,
który padając, zaczepił o sąsiedni stołek i wylał sobie na spodnie
puchar czerwonego wina. Azazello podał mu inny taboret i podsunął mu
kawałek świeżo upieczonego, wybornego mięsa. Andrzej Fokicz omal się nie
udławił, ujrzawszy wielkiego, ciemnego ptaka wlatującego do pokoju. Gospodarz
zaproponował mu grę w kości lub w karty, a bufetowy odmówił.
Wyjaśnił magowi, że pieniądze, które spadły z sufitu w czasie jego
występu, okazały się fałszywe, a Woland odrzekł, że mieszkańcy Moskwy to
kanciarze, gdyż musieli wiedzieć, że to nieprawdziwe pieniądze. Następnie
zapytał bufetowego, kiedy zamierza umrzeć, a gdy ten odpowiedział, że tego
nikt nie może wiedzieć, z gabinetu rozległ się wstrętny głos informujący,
że Andrzej Fokicz umrze za dziewięć miesięcy, w lutym przyszłego roku, na
raka wątroby, w sali numer 4 Kliniki Pierwszego Moskiewskiego
Uniwersytetu Państwowego. Po jego śmierci dom zostanie zburzony, a oszczędności
ukryte pod podłogą przekazane do Banku Narodowego. Woland kazał pokazać mu
fałszywe papierki, a gdy zdenerwowany bufetowy wyciągnął z kieszeni
paczkę, osłupiał ze zdumienia, gdyż okazało się, że są w niej autentyczne
czerwońce. Woland orzekł, że bufetowy istotnie musi być niezdrów, a z gabinetu
wybiegł Korowiow i zawołał na Hellę, aby odprowadziła gościa do drzwi.
Wówczas ukazała się naga, ruda kobieta i wyprowadziła go. Andrzej Fokicz
usiadł na schodach i tępo wpatrywał się w czerwońce. Gdy minęła go
jakaś kobieta, która zażartowała, aby się z nią podzielił, bufetowy
spostrzegł brak kapelusza na głowie i zawrócił. Otworzyła mu Hella i podała
mu kapelusz i szpadę, której nie wziął, gdyż nie była jego. Gdy włożył go
na głowę, zorientował się nagle, że jest to aksamitny beret z kogucim
piórem. Bufetowy przeżegnał się, a wtedy beret przemienił się
w czarnego kociaka, wskoczył na głowę Andrzeja Fokicza i wczepił się
pazurami w jego łysinę. Bufetowy krzyknął histerycznie i uciekł do
apteki, gdzie opatrzono mu krwawiącą głowę i gdzie dowiedział się, że
najlepszy specjalista od chorób wątroby, profesor Kuźmin, mieszka w pobliżu.
W dwie minuty później znalazł się w białej willi, gdzie oznajmił
lekarzowi, że w lutym przyszłego roku ma umrzeć na raka wątroby w sali
numer 4. Profesor pomyślał, że to wariat, ale zbadał go i zapewnił,
że na razie nie ma żadnych oznak nowotworu, a następnie skierował na
badania analityczne oraz do neurologa, profesora Bourre’a. Bufetowy położył
przed lekarzem stos złotych monet, lecz ten kazał mu je zabrać, zrobić badania
i natychmiast zacząć leczyć nerwy. Po wyjściu Andrzeja Fokicza doktor
zobaczył na biurku zamiast czerwońców trzy etykietki z wody mineralnej i doszedł
do wniosku, że dziwny pacjent był nie tylko schizofrenikiem, ale i oszustem.
Rzucił się do przedpokoju sprawdzić, czy nie ukradł płaszczy, a gdy wrócił
do gabinetu, na biurku zastał czarnego kociaka miauczącego nad spodeczkiem
mleka. Kazał gosposi zabrać kotka i ujrzał przez okno damę biegnącą
w samej koszuli, a na swoim biurku ogromnego wróbla, tańczącego
fokstrota przy dźwięku patefonu córki doktora, zachowującego się po chamsku
i patrzącego obelżywie. Wróbel napaskudził na kałamarz, rozbił dziobem
szkło fotografii absolwentów uniwersytetu z roku 1894 i wyfrunął
przez okno. Profesor postanowił wypożyczyć sobie pijawki, aby wyleczyć swoje
omamy, a odwróciwszy się w stronę biurka, ujrzał za nim kobietę
z torbą, na której było napisane „pijawki”. Usta kobiety były typowo
męskie i sterczał z nich kieł, a oczy były martwe. Pielęgniarka
odezwała się basem, zgarnęła z biurka poniewierające się etykiety i rozpłynęła
się w powietrzu. Dwie godziny później profesor leżał w łóżku obłożony
pijawkami, a jego przyjaciel, profesor Bourre, siedział przy nim i pocieszał
go do późnej nocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz