piątek, 13 marca 2020

105. Michaił Bułhakow - "Mistrz i Małgorzata" - cz. I


Michaił Bułhakow – „Mistrz i Małgorzata”



CZĘŚĆ PIERWSZA


Rozdział 1

Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi

Pewnego wiosennego dnia na Patriarszych Prudach w Moskwie pojawili się 40-letni Michał Aleksandrowicz Berlioz – redaktor miesięcznika literackiego i prezes zarządu Massolitu oraz młody, rudawy poeta, Iwan Nikołajewicz Ponyriow, publikujący swe wiersze pod pseudonimem Bezdomny. W budce z napojami chłodzącymi wypili ciepły napój morelowy i usiedli na ławce w cieniu lip. W pewnym momencie Berlioza ogarnął nieuzasadniony strach. Pomyślał, że jest przemęczony i że najwyższy czas odpocząć w uzdrowisku w Kisłowodzku. Nagle w pustej alejce, z powietrza przed Berliozem, wyłonił się chudy, dwumetrowy osobnik w dżokejce i kraciastej marynarce. Zawisł w powietrzu, a Berlioz zamknął oczy i gdy je otworzył, z ulgą stwierdził, że było to tylko przywidzenie. Podzielił się nim z Iwanem i poprowadził wykład dotyczący poematu Bezdomnego o Jezusie Chrystusie. Zdaniem Berlioza, Jezus w ogóle nie istniał i redaktor z wielką znajomością tematu powoływał się na historyków. Właśnie wtedy w pustej alei ukazał się mężczyzna w eleganckim, zagranicznym stroju, wyglądający na około 40 lat. Usiadł na sąsiedniej ławce, posłuchał przez chwilę i przysiadł się do literatów. Na poecie zrobił odpychające wrażenie, a Berliozowi się spodobał. Z niewiadomych przyczyn ucieszył się, że dwaj rozmówcy są ateistami i wspomniał o swojej niegdysiejszej dyskusji z Immanuelem Kantem. Następnie zadał pytanie, kto ich zdaniem, kieruje losami świata, jeśli człowiek żyje tak krótko? Dodał, że bywa tak, iż ktoś dopiero co wybierał się do Kisłowodzka, a tu nagle poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj. Berlioza zaczęły dręczyć jakieś trwożne myśli. Cudzoziemiec poczęstował Bezdomnego papierosem z olbrzymiej, szczerozłotej papierośnicy z trójkątem z brylantów. Następnie zwrócił się do Berlioza, mówiąc, że Rosjanka utnie mu głowę, a Annuszka już rozlała olej, więc wieczorne zebranie Massolitu się nie odbędzie. Bezdomnemu doradził, żeby spytał lekarza, co to takiego schizofrenia. Poeta odciągnął na chwilę Berlioza na bok i zdradził mu, iż podejrzewa, że cudzoziemiec jest szpiegiem i należałoby go wylegitymować. Nieznajomy wstał z ławki i okazał im paszport oraz zaproszenie do Moskwy, a oni zmieszali się sądząc, że dosłyszał ich rozmowę. Przedstawił się im się jako konsultant, specjalista od czarnej magii, a do tego historyk. Kazał im nie zapominać, że Jezus istniał naprawdę i nie potrzeba na to żadnych dowodów. Następnie rozpoczął opowieść.

Rozdział 2

Poncjusz Piłat

Wczesnym rankiem wiosennego miesiąca nisan, pod kolumnadę Pałacu Heroda Wielkiego wyszedł prokurator Judei, Poncjusz Piłat. Prokurator nienawidził zapachu olejku różanego, a w tym dniu prześladował go on od rana. Z zabudowań na tyłach pałacu przybyła wraz z prokuratorem pierwsza kohorta dwunastego legionu Błyskawic. Prokurator cierpiał na potworny ból głowy, na który nie ma lekarstwa – hemicranię (migrenę). Zasiadł na tronie i z niechęcią kazał wprowadzić oskarżonego. Dwóch legionistów wprowadziło 27-letniego podsądnego odzianego w stary, rozdarty, błękitny chiton. Na głowie miał biały zawój przewiązany wokół rzemykiem, ręce związano mu z tyłu, twarz miał posiniaczoną i poranioną. Nazwał prokuratora dobrym człowiekiem, lecz ten zawołał centuriona Marka Szczurzą Śmierć i kazał mu wyjaśnić, jak należy się do niego zwracać. Centurion uderzył aresztowanego biczem i zwalił go z nóg, po czym kazał mu zwracać się do prokuratora rzymskiego „hegemonie”. Prokurator zapytał go o imię i pochodzenie. Podsądny odpowiedział, że nazywa się Jeszua Ha-Nocri i pochodzi z miasta Gamala, nie pamięta swoich rodziców i nie ma stałego miejsca zamieszkania. Jest sam na świecie, umie czytać i pisać, a oprócz aramejskiego zna język grecki. Prokurator oskarżył go o nawoływanie ludu do zburzenia świątyni, lecz on zaprzeczył. Prokurator nazwał go kłamcą i kazał przestać udawać wariata. Więzień powiedział, że chodził za nim poborca podatkowy, Mateusz Lewita i spisywał na pergaminie słowa, których on nigdy nie wypowiedział. Były tam same kłamstwa. Na koniec jednak, po rozmowie, poborca cisnął pieniądze na drogę i oświadczył, że uda się z nim na wędrówkę. Prokuratora rozbawiło to nieprawdopodobne oświadczenie i pomyślał, że najprościej byłoby pozbyć się tego dziwacznego człowieka, każąc go powiesić. Marzył tylko o zaciemnionej komnacie, w której mógłby się położyć i przywołać do siebie ulubionego psa, Bangę. Niespodziewanie więzień rzekł do prokuratora, że przykro mu być mimowolnym jego oprawcą, gdyż musi się nim zajmować, a przecież boli go głowa. Zapewnił, że ból zaraz ustąpi. Piłat, zdumiony, zerwał się z tronu, a Jeszua rzekł, że cieszy się, iż ból już ustąpił. Zaproponował prokuratorowi przechadzkę po ogrodach Eleony (Góry Oliwnej). Dodał, że Piłat sprawia na nim wrażenie bardzo mądrego człowieka i że szkoda, iż jest samotny, opuściła go wiara w ludzi, a wszystkie swoje uczucia przelewa na psa. Zdumiony sekretarz zbladł i przestał pisać. Prokurator kazał rozwiązać podsądnemu ręce i zapytał go, czy jest wielkim lekarzem, lecz ten zaprzeczył. Okazało się, że zna również łacinę. Piłat kazał mu przysiąc na własne życie, że nie nawoływał ludu do zburzenia świątyni, a Jeszua odparł, że nie Piłat jest władcą życia. Prokurator zapytał go, czy zna Dismasa, Gestasa albo Bar Rabbana, lecz więzień zaprzeczył. Nazwał ich przy tym dobrymi ludźmi, twierdząc, że na świecie nie ma złych ludzi, są tylko ludzie nieszczęśliwi, jak centurion Marek Szczurza Śmierć. Piłat nie dopatrzył się w działalności wędrownego filozofa Jeszui cech przestępstwa, wydał mu się tylko obłąkany. Nie zatwierdził na niego wyroku śmierci wydanego przez Mały Sanhedryn, polecił go jednak wydalić z Jeruszalaim i uwięzić w pobliżu swojej rezydencji nad Morzem Śródziemnym, aby jego utopijne mowy nie stały się przyczyną rozruchów. Sekretarz podał prokuratorowi kawałek pergaminu, który najwyraźniej zawierał materiał obciążający Jeszuę. Zapytał go, czy kiedykolwiek mówił coś o Cezarze i czy zna Judę z Kiriatu. Jeszua odrzekł, że poznał go wczoraj i wyłożył mu swoje poglądy na władzę, która jest niczym innym, jak gwałtem zadawanym ludziom i że nadejdzie czas, gdy nie będzie już żadnej władzy, cesarskiej ani innej. Piłat kazał wyprowadzić żołnierzy i wyjść sekretarzowi. Gdy zostali sami, zapytał go raz jeszcze, czy obstaje przy swoich poglądach i czy wierzy w jakichś bogów. Jeszua odrzekł, że jeden jest tylko Bóg i poprosił Piłata, aby go wypuścił. Prokurator kazał mu milczeć, zatwierdził wyrok śmierci i wydał zakaz rozmawiania ze skazanym. Polecił zabrać Jeszuę i wezwać przewodniczącego oraz dwu członków Sanhedrynu, a także przełożonego kapłanów świątyni jeruszalaimskiej. Przewodniczący Sanhedrynu, arcykapłan judejski Józef Kajfasz, przybył niezwłocznie. Na tarasie Piłat usłyszał głuchy pomruk tłumu mieszkańców Jeruszalaim, oczekującego na ogłoszenie wyroku. Kajfasz powiedział, że zgodnie z prawem i obyczajem Bar Rabban lub Ha-Nocri powinien zostać zwolniony i ułaskawiony w związku z rozpoczynającym się świętem Paschy. Dodał, że Sanhedryn życzy sobie uwolnić Bar Rabbana. Piłat udał zaskoczenie, gdyż Bar Rabban jest ciężkim przestępcą, a Ha-Nocri jedynie człowiekiem niespełna rozumu. Kajfasz był nieustępliwy. Piłata przeniknął niepojęty smutek. Miał wrażenie, że nie dokończył rozmowy ze skazanym. Dręczyła go myśl o zagadkowej nieśmiertelności. Poczuł, że jest mu duszno i rzucił w stronę Kajfasza ostrzeżenie, że świat stał się za ciasny dla nich obu i że odtąd ani arcykapłan, ani jego lud nie zaznają spokoju, aż pożałują, że posłali na śmierć filozofa głoszącego pokój. Prokurator pozostawił Kajfasza w ogrodzie, a sam powrócił na taras. Wydał rozkazy i w mrocznej komnacie zamienił kilka słów z jakimś człowiekiem o twarzy zasłoniętej kapturem. Wróciwszy do ogrodu, ogłosił wyrok i wszyscy udali się na kamienny pomost, górujący nad placem, gdzie zgromadziły się tłumy. Piłat zmrużył oczy, gdyż nie chciał widzieć skazanych i w imieniu Cesarza Imperatora ogłosił wyrok śmierci na Dismasa, Gestasa i Jeszuę Ha-Nocri oraz ułaskawienie dla Bar Rabbana. Tłum zaczął wiwatować, a Piłat, krzywiąc się z niezadowoleniem, wrócił do pałacowych ogrodów.

Rozdział 3

Dowód siódmy

Na Patriarszych Prudach zapadł już wieczór. Berlioz zauważył, że opowiadanie profesora ma niewiele wspólnego z Ewangelią, on zaś odrzekł, że Ewangelia nie jest źródłem historycznym i nie zawiera prawdy. Berlioz przyznał mu rację, ale dodał, że nikt nie może potwierdzić tego, co opowiedział. Profesor zniżył głos i wyszeptał, że on sam był na tarasie u Poncjusza Piłata, przy rozmowie z Kajfaszem i na pomoście. Berlioz uznał w duchu, że cudzoziemiec jest obłąkany. Zapytał go, gdzie się zatrzymał, on zaś odpowiedział, że nigdzie, gdyż zamierza mieszkać w mieszkaniu Berlioza. Nagle zapytał Iwana Nikołajewicza, czy jego zdaniem nie ma też diabła. Bezdomny, doprowadzony do ostateczności, wykrzyczał, że diabeł nie istnieje, a cudzoziemiec zaczął się śmiać. Przestraszony Berlioz postanowił pobiec do najbliższego telefonu i powiadomić biuro turystyki zagranicznej, że na Patriarszych Prudach znajduje się zagraniczny konsultant prezentujący obłęd. Profesor zawołał za nim, że przedstawi mu siódmy dowód, nie do obalenia, że diabeł istnieje i że jeśli sobie życzy, każe wysłać depeszę do jego wujka w Kijowie. Berlioz pobiegł i przy ulicy Bronnej spotkał identycznego osobnika jak ten, który w upale wyłonił się przed nim z powietrza, który przedstawił mu się jako były dyrygent chóru cerkiewnego i wskazał mu drogę. Berlioz przeszedł przez obrotowe drzwi odgradzające Patriarsze Prudy od ulicy i ujrzał czerwone światło oraz napis „strzeż się tramwaju”. Chcąc zawrócić, poślizgnął się i zjechał na torowisko, wprost pod nadjeżdżający tramwaj. Zdążył jeszcze ujrzeć nad sobą księżyc, a potem pobladłą twarz prowadzącej tramwaj kobiety. W duchu coś krzyknęło mu: „a jednak!” i tramwaj najechał na niego, odcinając mu głowę.

Rozdział 4

Pogoń

Gdy miejsce wypadku ucichło, Bezdomny, który widział całe zajście, upadł na ławkę, czując w nogach paraliż. Nagle wpadły mu w ucho słowa jakiejś kobiety, która krzyknęła do drugiej, że to wszystko przez Annuszkę, która rozbiła butelkę z dopiero co kupionym olejem słonecznikowym. Do Bezdomnego dotarło, że tajemniczy konsultant wiedział z góry wszystko o śmierci Berlioza. Postanowił zbadać tę sprawę i zawrócił. Na ławce ujrzał profesora, a na swoim miejscu osobnika w kraciastej marynarce i binoklach, w których jedno szkło było pęknięte, a drugiego nie było w ogóle. Iwan zbliżył się do profesora i zapytał, kim jest naprawdę, lecz on odrzekł, że nie rozumie po rosyjsku. Osobnik w binoklach włączył się do rozmowy, prosząc, aby nie denerwował zagranicznego turysty. Na słowa poety, że jest to przestępca, którego należy zatrzymać, udał, że chce wołać o pomoc i otworzył szeroko usta, a Iwan zakrzyknął rzeczywiście. Widząc, że został nabrany, zagroził, że obu odda w ręce milicji, jednak, gdy chciał złapać za rękaw kraciastej marynarki, osobnik jakby się zapadł pod ziemię, a po chwili ujrzał go przy samym wyjściu wraz z profesorem i olbrzymim, czarnym kocurem idącym na tylnych łapach. Poeta zaczął ich gonić, lecz rozłączyli się i kraciasty dyrygent wsiadł do autobusu, a kot do tramwaju i usiłował zakupić bilet. Przegoniony przez konduktorkę, wskoczył na zderzak ostatniego wagonu i odjechał. Pozostał tylko profesor, który zniknął w ciemnym zaułku. Poeta doszedł nagle do przekonania, że musi znajdować się w domu nr 13, w mieszkaniu pod numerem 47. Wbiegł na pierwsze piętro i zadzwonił, otworzyła mu pięcioletnia dziewczynka i bez słowa odeszła. W brudnym i zagraconym mieszkaniu Iwan wszedł do łazienki, gdzie jednak nie było profesora, za to w poobijanej wannie kąpała się krótkowzroczna kobieta. Poeta wycofał się do kuchni, gdzie nagle, tknięty niezrozumiałym odruchem, przywłaszczył sobie jedną świecę i papierowy święty obrazek. Pobiegł nad rzekę Moskwę, gdzie rozebrał się, powierzył opiekę nad ubraniem jakiemuś brodaczowi i wskoczył do rzeki, aby popływać. Gdy wyszedł, okazało się, że brodacz zniknął z jego ubraniem, a na jego miejsce pozostawił mu pasiaste kalesony i podartą koszulę. Iwan założył je, wziął obrazek i świecę i ruszył do Domu Gribojedowa. Przechodnie oglądali się za nim, dlatego kluczył zaułkami.

Rozdział 5

Co się zdarzyło w Gribojedowie

W siedzibie Massolitu, domu Gribojedowa, dwunastu przybyłych na zebranie literatów oczekiwało z niecierpliwością na Berlioza, aż o północy zeszli do restauracji, najlepszej w całej Moskwie, gdzie rozpoczęły się tańce. Nagle w sali eksplodowała straszna wiadomość o Berliozie, gwar ucichł, dziennikarze rozjechali się do swoich redakcji pisać nekrologi, a z kostnicy sądówki przyjechał Żełdybin i oznajmił, że będzie następcą nieboszczyka. Wezwał do gabinetu dwunastu członków zarządu i ustalono kwestie związane z pogrzebem. Tymczasem na werandzie Gribojedowa pojawił się bosy poeta Bezdomny w pasiastych kalesonach, rozdartej koszuli z przypiętym agrafką świętym obrazkiem i z zapaloną świeczką. Zaczął krzyczeć, że pojawił się tajemniczy konsultant, który zabił Berlioza, z którym jest kraciasty dryblas w binoklach i tłusty czarny kot. Ktoś próbował go uspokoić, lecz dostał w twarz. Wówczas wszyscy rzucili się na Bezdomnego, wrzucono go do ciężarówki i odwieziono do kliniki psychiatrycznej.

Rozdział 6

Schizofrenia, zgodnie z zapowiedzią

W izbie przyjęć słynnej kliniki psychiatrycznej Iwan odgrażał się, że złoży zażalenie na wszystkich, który przywieźli tam zdrowego człowieka i wyjaśnił lekarzowi, dlaczego przybył do restauracji w samej bieliźnie. Opowiedział całą historię o Patriarszych Prudach lekarzowi i dodał, że uważa, iż ów tajemniczy konsultant zadaje się z nieczystą siłą, rozmawiał nawet osobiście z Poncjuszem Piłatem. Chciał opuścić szpital, lecz pielęgniarze powstrzymali go, a lekarz zręcznym ruchem zrobił mu zastrzyk, po którym zasnął. Umieszczono go w separatce nr 117, a przy drzwiach postawiono pielęgniarza. Poeta Riuchin, który go odwiózł, dowiedział się od lekarza, że Bezdomny cierpi na schizofrenię i dodatkowo delirium. Uznał go za ciężki, skomplikowany przypadek. Wracając do miasta ciężarówką, Riuchin rozmyślał o tym, co wykrzyczał mu w szpitalu Bezdomny, że jest nic niewartym poetą, który pisze złe wiersze, nie wierząc w ani jedno zawarte w nich słowo. Ujrzawszy przez okno ciężarówki pomnik Puszkina, pomyślał z zazdrością, że to prawda. Był już świt, Gribojedow świecił pustkami. Riuchin, w poczuciu zmarnowanej nocy, napił się wódki.

Rozdział 7

Fatalne mieszkanie

W lokalu nr 50 przy ulicy Sadowej dyrektor teatru Varietes, Stiopa Lichodiejew dzielący mieszkanie z Berliozem, obudził się z potwornym bólem głowy i mdłościami. Mieszkanie od dawna cieszyło się złą sławą, gdyż od dwóch lat zaczęli znikać bez śladu jego lokatorzy. Nieboszczyk Berlioz wraz ze Stiopą Lichodiejewem zamieszkali tam wraz ze swoimi żonami, które znikły w ciągu miesiąca. Jednak nie bez śladu, gdyż żonę Berlioza ktoś widział podobno w Charkowie z jakimś baletmistrzem, a żona Stiopy znajdowała się jakoby na Bożedamce.
Stiopa z trudem usiadł na łóżku i obok lustra zauważył nieznanego człowieka ubranego na czarno i w czarnym berecie. Nieznajomy przywitał go uprzejmie i oznajmił, że należy leczyć podobne podobnym, więc na kaca najlepsze będą dwie wódki pod pikantną zakąskę, odjechał z fotelem i odsłonił fachowo nakryty stół. Stiopa zjadł, wypił i odzyskał kondycję. Nieznajomy przedstawił mu się jako profesor czarnej magii Woland i oznajmił, że wczoraj Stiopa podpisał z nim kontrakt na siedem występów i umówili się na dzisiaj rano, aby uzgodnić szczegóły. Stiopa nie przypominał sobie niczego takiego, lecz Woland pokazał mu własnoręcznie podpisany przez dyrektora kontrakt, zatwierdzony ręką dyrektora finansowego Rimskiego. Stiopa przeprosił gościa i pobiegł do stojącego w przedpokoju telefonu. Na drzwiach Berlioza ujrzał olbrzymią pieczęć lakową i pomyślał, że Misza coś przeskrobał. Szybko zadzwonił do Rimskiego, który poinformował go, że zaraz będą gotowe afisze na występy Wolanda. Stiopa obiecał być za pół godziny w teatrze i postanowił wybadać nieznajomego, co zamierza zademonstrować dziś wieczorem w Varietes. Odwróciwszy się, zobaczył w lustrze dziwacznego, długiego i chudego osobnika w binoklach, który ukazał się i zniknął, a po chwili ogromnego kocura. Zawołał na służącą Grunię, ale nie odezwała się, za to z sypialni odpowiedział mu Woland, że to jego kot, a Grunię wysłał do Woroneża na urlop. Stiopa pomyślał, że się przesłyszał, a wchodząc do sypialni ujrzał typa z lustra siedzącego w drugim fotelu. Na pufie rozsiadł się przerażających rozmiarów czarny kocur z kieliszkiem wódki w jednej łapie, a z marynowanym grzybkiem nabitym na widelec w drugiej. Światło w sypialni zaczęło przygasać i Stiopa doszedł do wniosku, że zaczyna popadać w obłęd. Woland powiedział, że jest to jego świta, dla której potrzebuje miejsca i że w tym mieszkaniu jest za dużo o Stiopę. W tym momencie z lustra wyszedł czwarty osobnik, rudy, o szerokich barach, w meloniku i ze sterczącym z ust kłem. Woland nazwał go Azazello. Kot zakrzyknął: „won!” i Stiopa stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, ocknął się nad szumiącym morzem. Od jakiegoś osobnika dowiedział się, że jest w Jałcie i ponownie zemdlał.

Rozdział 8

Pojedynek profesora z poetą

W tym czasie, około wpół do dwunastej, obudził się w białym pokoju Iwan Bezdomny. Przypomniał sobie o śmierci Berlioza i że jest w szpitalu. Wezwał pielęgniarkę, która podniosła kratę w oknach i zaprosiła go do kąpieli. Później zaprowadziła go do olbrzymiego gabinetu, gdzie znajdowały się dwie kobiety i mężczyzna, wszyscy w bieli. Iwan miał ochotę porozbijać wszystkie urządzenia w gabinecie albo spróbować przekonać ich do swojej opowieści o Poncjuszu Piłacie, lecz wiedział już, że zostanie uznany za furiata, postanowił więc milczeć. Chcąc nie chcąc, musiał jednak udzielić odpowiedzi na szereg pytań dotyczących jego dotychczasowego życia. Spisano wywiad, lekarz zbadał Iwana i zmierzył mu temperaturę, pobrano mu krew. Następnie został odprowadzony z powrotem do pokoju i otrzymał śniadanie. Gdy zjadł, weszło mnóstwo ludzi w białych fartuchach, a na ich czele 45-cioletni mężczyzna o nienagannych manierach, który przedstawił się jako doktor Strawiński. Przestudiował dokumenty Bezdomnego i z jego ust padło to samo słowo, które poprzedniego dnia usłyszał z ust przeklętego cudzoziemca: „schizofrenia”. Zgodził się wysłuchać Iwana i kazał mu opowiadać. Po wysłuchaniu opowieści pozwolił Bezdomnemu udać się na milicję, zaznaczając, że gdy uda się tam w kalesonach i opowie o Poncjuszu Piłacie, po dwóch godzinach z powrotem znajdzie się w szpitalu. Bezradny poeta poprosił zatem o papier i postanowił sporządzić stosowną notatkę, aby przesłać ją, gdzie należy. Profesor Strawiński obiecał mu pomóc i pozostawił go samego.

Rozdział 9

Głupie dowcipy Korowiowa

Prezes spółdzielni mieszkaniowej, Nikanor Iwanowicz Bosy, miał ogromne kłopoty. O północy przyjechała do niego komisja Żełdybina i wszyscy udali się do mieszkania Berlioza, aby opieczętować rękopisy i inne rzeczy zmarłego. Nie było tam służącej Gruni ani Stiepana Bogdanowicza Lichodiejewa. Komisja powiadomiła prezesa, że część mieszkania należącą do nieboszczyka oddaje do dyspozycji spółdzielni, a rzeczy należy przekazać spadkobiercom. O 7.00 rano w czwartek w mieszkaniu Bosego rozdzwoniły się telefony i pojawili się reflektanci na opróżnione mieszkanie. Około pierwszej prezes uciekł z domu do biura, a stamtąd do przeklętego mieszkania nr 50. W środku nie zastał nikogo. Zerwał pieczęć z drzwi gabinetu, wszedł i zdumiony zatrzymał się w progu. Przy biurku siedział długi i chudy obywatel w kraciastej marynarce, dżokejce i binoklach. Przedstawił się jako Korowiow, tłumacz rezydującego w tym mieszkaniu cudzoziemca. Bosy zażądał wyjaśnień i dowiedział się, że zagraniczny artysta został zaproszony do skorzystania z gościny u Stiopy Lichodiejewa, który przebywa w Jałcie, a prezes powinien mieć w swojej teczce stosowne pismo. Zdumiony Bosy znalazł list od Lichodiejewa. Korowiow dodał, że zagraniczny mag nie lubi hoteli, jest milionerem i spółdzielnia będzie miała z tego profit. Błyskawicznie sporządził umowę na 5000 rubli, podsunął Bosemu do podpisania i wyłożył pieniądze na stół. Prezes poprosił jeszcze o dwa bilety na występ, dla siebie i żony, Pelagii Antonowny. Korowiow wręczył mu bilety i dodatkową paczkę banknotów i prezes opuścił mieszkanie zadowolony, lecz z niepokojącym pytaniem w duszy, jak tłumacz dostał się do pokoju, na którego drzwiach znajdowała się nienaruszona pieczęć. Po jego wyjściu Korowiow chwycił słuchawkę telefonu, wkręcił numer i, przedstawiwszy się jako Timofiej Kondratiewicz Kwascow, powiadomił rozmówcę, że prezes spółdzielni mieszkaniowej, Nikanor Iwanowicz Bosy, spekuluje walutą, która w wysokości 400 $ znajduje się w przewodzie wentylacyjnym w ubikacji. Po przyjściu do domu Bosy wepchnął do przewodu wentylacyjnego zwitek banknotów zawierający 400 rubli. W momencie, gdy jego żona podała smakowity obiad, ktoś zadzwonił do drzwi. Dwaj przybysze od razu skierowali się do toalety, gdzie znaleźli 400 $ w przewodzie wentylacyjnym. Bosy oświadczył, że podrzucili mu je wrogowie i rzucił się w stronę teczki, z której jednak znikły wszystkie dokumenty i pieniądze. Dwaj obywatele wyprowadzili Bosego, a po godzinie w mieszkaniu Timofieja Kwascowa pojawił się nieznany obywatel, wywołał go skinieniem palca, po czym Kwascow przepadł wraz z nim.

Rozdział 10

Wieści z Jałty

W czasie, gdy aresztowano Nikanora Iwanowicza, w gabinecie dyrektora finansowego teatru Varietes, Rimskiego, znajdował się sam dyrektor i administrator Warionucha. Rimski od rana był w fatalnym nastroju, natomiast Warionucha był ożywiony i aktywny. Ukrywał się w gabinecie dyrektora przed amatorami wejściówek. Obaj z Rimskim bezskutecznie próbowali dodzwonić się do Lichodiejewa. Bileter przyniósł grubą paczkę świeżo wydrukowanych afiszy, na których widok Rimski stał się jeszcze bardziej rozdrażniony. W następnej chwili weszła listonoszka z pilnym telegramem z Jałty, w którym milicja donosiła o pojawieniu się na komisariacie obłąkanego w nocnej koszuli i bez butów, który podaje się za dyrektora teatru Varietes. Po chwili ta sama kobieta doniosła drugą depeszę z błaganiem o danie wiary wiadomościom i podpisaną nazwiskiem Lichodiejewa. Rimski wykrzyczał do Warionuchy, że o 11.00 rozmawiał z Lichodiejewem przez telefon i nie jest możliwe, żeby był teraz w Jałcie. Warionucha połączył się z biurem turystyki zagranicznej i usłyszał, że w mieszkaniu Lichodiejewa mieszka tajemniczy Woland. Nikt jednak nie odbierał tam telefonu. W drzwiach po raz trzeci stanęła ta sama kobieta i dostarczyła fotokopię odręcznego pisma Lichodiejewa, który nakazał obserwację Wolanda. Rimski natychmiast porównał charakter pisma z dokumentami sporządzonymi przez Stiopę i stanowczo orzekł, że to jego charakter pisma. Obaj z Warionuchą doszli do wniosku, że to niemożliwe. Jałta oddalona była od Moskwy o 1600 km. Przebycie tej odległości w czasie 10 minut było wykluczone, a tyle właśnie czasu minęło między rozmową Rimskiego ze Stiopą (11.20) a jego zjawieniem się na milicji w Jałcie (11.30). Rimski zamówił rozmowę błyskawiczną z Jałtą, ale, jak na złość, linia była uszkodzona. Wysłał więc do Jałty depeszę, że charakter pisma się zgadza, ale Lichodiejew był około 11.30 w Moskwie. Następnie Warionucha wykręcił ponownie numer mieszkania Lichodiejewa i poprosił pana Wolanda. Odebrał Korowiow, który poinformował go, że Lichodiejew wyjechał na przejażdżkę i nie wiadomo, kiedy wróci. W tym momencie administrator Warionucha przypomniał sobie, że w Puszkino oddalonym od Moskwy o 30 km otworzyli niedawno restaurację o nazwie „Jałta”. Uznali to z Rimskim za głupi kawał pijanego Stiopy, który stamtąd depeszuje. Drzwi otworzyły się ponownie i znów stanęła w nich ta sama listonoszka. Tym razem Lichodiejew żądał 500 rubli, które Rimski natychmiast kazał gońcowi nadać na poczcie.
Warionucha wziął teczkę z depeszami i wybiegł, wstępując po drodze do swojego gabinetu. W tym momencie zadzwonił telefon i w słuchawce odezwał się paskudny głos, który zabronił mu iść dokądkolwiek z depeszami. W gabinecie ściemniło się nagle, Warionucha wybiegł i zbliżył się do letniego szaletu, aby sprawdzić, czy monter założył na lampę koszulę siatkową. Jakiś głos zawołał go po imieniu i administrator ujrzał za sobą niedużego grubasa o kociej fizjonomii. Uderzył Warionuchę w ucho, aż spadła mu czapka i znikła w klozecie. Rozległ się grzmot i pojawił się jeszcze malutki, rudy atleta z bielmem na oku i wystającym z ust kłem. Uderzył administratora w drugie ucho, a po chwili otrzymał trzeci cios, od którego pociekła mu krew z nosa. Kotopodobny osobnik wyrwał mu teczkę i obaj powlekli go na Sadową, do domu 302-A, wnieśli na IV piętro i wrzucili do mieszkania Stiopy Lichodiejewa, po czym zniknęli, a na ich miejsce pojawiła się naga, ruda dziewczyna z fosforyzującymi oczami. Położyła mu na ramionach lodowate ręce i zbliżyła się, aby go pocałować. Wówczas Warionucha zemdlał.

Rozdział 11

Rozdwojenie Iwana

Iwan siedział na szpitalnym łóżku, patrzył na szalejącą za oknem burzę i płakał z bezsilności, gdyż nie mógł sobie poradzić z napisaniem przekonującego raportu. Lekarz zrobił mu zastrzyk w ramię i Iwan leżał spokojnie, rozmyślając o tym, co się wydarzyło. Jakaś jedna część jego duszy kazała mu być obojętnym, druga zaś się z nią kłóciła. Wśród tych rozmyślań Iwan zaczął zapadać w sen, gdy nagle odsunęła się krata w oknie, na balkonie pojawił się jakiś mężczyzna, który położył palec na ustach i nakazał mu milczenie.

Rozdział 12

Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano

W teatrze Varietes trio Giguli złożone z niewysokiego mężczyzny, pulchnej blondynki i 8-letniego chłopca o twarzy staruszka dało popis jazdy na jednokołowych rowerach i nastąpił ostatni antrakt. Grigorij Daniłowicz Rimski siedział samotnie w swoim gabinecie i nerwowo rozważał zniknięcie Warionuchy. Podniósł słuchawkę, ale w teatrze nagle ogłuchły wszystkie telefony. Gdy goniec zameldował mu przybycie zagranicznego maga, niechętnie poszedł za kulisy, aby go powitać. Przybyły miał na sobie niespotykanej długości i dziwnego kroju frak oraz małą czarną maseczkę na twarzy. Towarzyszył mu chudy, kraciasty osobnik w pękniętych binoklach i tłusty, czarny kocur, który wszedł do garderoby na tylnych łapach i beztrosko zasiadł na kanapie. Rimski zmusił się do grzeczności i zapytał, gdzie są rekwizyty artystów. Asystent maga w odpowiedzi wyjął kotu zza ucha złoty zegarek z dewizką – własność Rimskiego i podał mu go. Kocur wstał z kanapy, podszedł na tylnych łapach do stolika pod lustrem, nalał sobie do szklanki wody z karafki, wypił, wcisnął na miejsce korek i otarł sobie wąsy ściereczką do charakteryzacji. Po skończonym antrakcie na scenie pojawił się znany w całej Moskwie konferansjer, Żorż Bengalski i zapowiedział występ Wolanda. Dodał, że czarna magia nie istnieje i jest to tylko zabobon, zaś maestro Woland po prostu mistrzowsko opanował technikę tricków. Ustąpił miejsca Wolandowi, który wypowiedział słowo „fotel” i natychmiast, nie wiadomo skąd, na scenie pojawił się fotel. Mag zasiadł na nim i zwrócił się do kraciastego asystenta, którego nazwał Fagotem. Rozpoczęli rozmowę o zmianach, jakie zaszły w Moskwie, a Bengalski wtrącił, że zagraniczny artysta wyraża zachwyt nad Moskwą. Woland i Fagot nazwali go kłamcą, po czym Fagot pstryknął palcami, chwycił z powietrza talię kart, potasował i rzucił w stronę kota, który zręcznie odrzucił mu karcianą wstęgę, a Fagot otworzył usta i połknął ją. Kot ukłonił się i zyskali olbrzymie owacje. Fagot oświadczył, że połknięta przez niego talia kart znajduje się teraz w siódmym rzędzie u obywatela Parczewskiego, między banknotem trzyrublowym a wezwaniem do sądu w sprawie o zaległe alimenty. W sali zawrzało, Parczewski poczerwieniał i wyjął talię, a z balkonu ktoś zakrzyknął, że to stary kawał, gdyż ten z parteru należy do tej samej paczki. Fagot zawołał, że w takim razie krzyczący mężczyzna także do niej należy, gdyż posiada tę talię w swojej kieszeni. Mężczyzna znalazł u siebie paczkę rubli w bankowej banderoli z napisem „jeden tysiąc”. Ktoś zaproponował, aby z wszystkimi zagrać takimi „kartami” i Fagot odrzekł, że z przyjemnością zagra z wszystkimi. W jego dłoni pojawił się pistolet, z którego wystrzelił rzęsisty deszcz autentycznych banknotów. Widownia rzuciła się do ich zbierania. Fagot powstrzymał w końcu ulewę pieniędzy dmuchnięciem w powietrze. Do mikrofonu doskoczył Bengalski i krzyknął, że nie był to żaden cud, lecz przypadek zbiorowej hipnozy, ale jego przemowa nie przypadła nikomu do gustu. Fagot oświadczył, że pieniądze są prawdziwe i że ma już dość kłamliwego konferansjera. Ktoś z widowni krzyknął, żeby urwać Bengalskiemu głowę, a wówczas czarny kot dał susa prosto na pierś konferansjera, wbił pazury w jego włosy, przekręcił mu głowę dwa razy i oderwał ją od karku. Ciało bez głowy usiadło na podłodze, a na sali rozległy się histeryczne krzyki. Kot podał głowę Fagotowi, a ten podniósł ją za włosy i zapytał, czy jeszcze będzie pleść bzdury, głowa zaś odpowiedziała, że już nie będzie i Woland kazał zwrócić ją Bengalskiemu. Kot, starannie przymierzywszy, nasadził głowę na szyję, gdzie nie pozostała nawet blizna. Fagot podniósł siedzącego konferansjera, wsunął mu do kieszeni plik banknotów i przepędził go ze sceny. Za kulisami Bengalski wpadł w szał, wezwano więc karetkę, która zabrała nieszczęśnika. Tymczasem na scenie Fagot wyczarował magazyn dla pań z paryskimi sukienkami, kapeluszami, bucikami, perfumami, torebkami i szminkami i zakomunikował, że całkiem bezpłatnie wymienia starą odzież. Ruda pannica w czarnej wieczorowej toalecie i z dziwaczną, szpecącą ją blizną na szyi, sprawiająca wrażenie właścicielki, uśmiechała się zachęcająco. Po pierwszej, która się odważyła, na scenę runęły kobiety z wszystkich stron, pozostawiały za zasłonką swoją starą garderobę i ukazywały się w nowych strojach. W końcu Fagot oświadczył, że zamyka magazyn, wystrzelił z pistoletu i wszystko rozpłynęło się w powietrzu. Z balkonu rozległ się głos gościa honorowego, przewodniczącego komisji akustycznej teatrów moskiewskich, Arkadiusza Apołłonowicza Siemplejarowa, który poprosił o zdemaskowanie techniki tricków i powrót konferansjera na scenę. Fagot odpowiedział, że najpierw zademonstruje jeszcze jeden numerek, po czym wyjawił publicznie, że dzień wcześniej Arkadiusz Apołłonowicz, zamiast udać się na posiedzenie komisji, spędził cztery godziny u artystki rejonowego teatru objazdowego, Milicy Andriejewny Pokobat’ko. Żona przewodniczącego uderzyła męża parasolką w głowę, zaś Fagot wyjaśnił, że był to typowy przykład zdemaskowania. Kocur ludzkim głosem ogłosił koniec seansu, a orkiestra, nie wiadomo dlaczego, zaczęła grać nieprzyzwoitego, wyuzdanego marsza. W teatrze wybuchło zamieszanie, a Fagot z Behemotem rozpłynęli się w powietrzu.

Rozdział 13

Pojawia się bohater

Do pokoju Iwana ostrożnie zaglądał z balkonu mniej więcej 38-letni człowiek w szpitalnej odzieży. Wszedł i usadowił się w fotelu. Wyjaśnił, że przed miesiącem ściągnął roztargnionej pielęgniarce, Praskowii Fiodorownie, pęk kluczy i tym sposobem może otwierać kraty balkonu. Bezdomny przedstawił się przybyszowi, który oznajmił, że nie lubi hałasu, przemocy i poetów. Uciekł na balkon, gdyż nadeszła pielęgniarka, sprawdziła, czy wszystko w porządku i wyszła, życząc pacjentowi dobrej nocy. Wówczas wrócił gość i poinformował Iwana, że do sto dziewiętnastki przywieziono jakiegoś grubasa, który nieustannie mamrocze o dolarach w przewodzie wentylacyjnym i przysięga, że w mieszkaniu na Sadowej zagnieździła się siła nieczysta. Następnie zapytał go, jak znalazł się w szpitalu, a Bezdomny opowiedział mu o wszystkim, co poprzedniego dnia zdarzyło się na Patriarszych Prudach. Przybysz słuchał go z ogromnym zainteresowaniem i co chwilę domagał się szczegółów, wyraził żal, że na miejscu Berlioza nie znalazł się krytyk Łatuński albo literat Mścisław Laurowicz, a na koniec ze współczuciem oznajmił Bezdomnemu, że i tak wywinął się z całej sprawy niewielkim kosztem. Na pytanie Iwana, kim jest tajemniczy osobnik spotkany na Patriarszych Prudach, gość odpowiedział, że samym szatanem. Bezdomny zaprzeczył istnieniu szatana, a gość nazwał go nieukiem i wyraził żal, że to nie on go spotkał. Opowiedział Iwanowi, że jest Mistrzem, który znalazł się w szpitalu z tych samych powodów, co on, czyli z powodu Poncjusza Piłata. Z wykształcenia jest historykiem, zna pięć języków obcych i jeszcze dwa lata temu pracował w jednym z moskiewskich muzeów. Był samotny, nie miał bliskich krewnych ani znajomych, a pewnego dnia wygrał 100 000 rubli, kupił mnóstwo książek, wyniósł się z pokoiku na Miasnickiej i w pobliżu Arbatu wynajął dwa pokoje w suterenie niewielkiego domku. Rzucił muzeum i rozpoczął pracę nad powieścią o Piłacie. Minionej wiosny powieść była już prawie ukończona. Pewnego dnia spotkał na ulicy Twerskiej kobietę w czarnym płaszczu, niosącą żółte kwiaty, w której oczach malowała się niesłychana samotność. Poszedł za nią i nieoczekiwanie odezwała się do niego, pytając, czy podobają mu się jej kwiaty. Odpowiedział, że nie. Popatrzyła na niego zdziwiona, a on zrozumiał nagle, że przez całe życie kochał tę właśnie kobietę. Ona cisnęła kwiaty do rynsztoka, on zaś podniósł je, a wtedy rzuciła je na jezdnię. Potem wsunęła dłoń w jego rękę i poszli dalej razem. Miłość poraziła ich w jednym momencie. Mistrz ledwo pamiętał, że kiedyś był żonaty, nie mógł przypomnieć sobie nawet imienia żony. Spotkana kobieta była mężatką, a tego dnia wyszła z domu, aby Mistrz nareszcie ją odnalazł i gdyby tak się nie stało, otrułaby się, bo jej życie było pozbawione sensu. Spotykali się co dnia w południe, ale Mistrz czekał na nią od rana. Nikt nie wiedział o ich związku. Pokochali się do tego stopnia, że stali się nierozłączni. Powieść Mistrza pochłonęła także i ją, czytała w nieskończoność to, co napisał albo sprzątała, wróżyła mu sławę i właśnie wtedy nazwała go Mistrzem. Powieść została ukończona w sierpniu i wtedy życie Mistrza się skończyło. Redaktor, który przeczytał książkę, patrzył na Mistrza jak na wariata i zadawał mu obłąkańcze pytania, kim w ogóle jest i kto podsunął mu pomysł napisania książki na tak niedorzeczny temat. Po dwóch tygodniach sekretarz redakcji, Łapszennikowa zwróciła mu sponiewieraną powieść i zakomunikowała, że redakcja ma dość materiału na dwa lata i w związku z tym problem druku powieści Mistrza upada. Ukochana kobieta zagrzewała go do walki, jakaś gazeta wydrukowała wkładkę z fragmentem jego książki, a po dwóch dniach w innej gazecie ukazał się artykuł krytyka Arymana pod tytułem „Wróg pod skrzydłem redaktora”, przestrzegający przed człowiekiem, który usiłował przemycić na łamy prasy apologię Jezusa Chrystusa. Następnego dnia, w jeszcze innej gazecie, ukazał się artykuł Mścisława Laurowicza, który domagał się bezlitosnej rozprawy z religianckim tandeciarzem i jego piłatyzmem. Kolejny dziennik zawierał dwa artykuły, jeden Łatuńskiego, a drugi podpisany inicjałami N. E. Gdy do Mistrza przyszła jego ukochana, zapowiedziała, że otruje Łatuńskiego. Nadeszły dni jesiennej beznadziei. Mistrz nieoczekiwanie zawarł przyjaźń z przypadkowo spotkanym koło domu dziennikarzem. Kobieta, którą zaczął nazywać swoją żoną, orzekła, że zrobił na niej jak najgorsze wrażenie, lecz Mistrz polubił Alojzego Mogarycza, który przeczytał jego powieść od deski do deski i wyraził się o niej pochlebnie. Przewidział jednak, że powieść nigdy nie ukaże się drukiem.
Artykuły ciągle się ukazywały. Mistrz z początku kwitował je śmiechem, później zdumieniem, a na koniec lękiem. Taki był początek choroby psychicznej. Jego ukochana martwiła się o niego i nieustannie prosiła o wybaczenie jej rady, by dać do druku fragment powieści. Namawiała go, aby wyjechał na Południe, nad Morze Czarne, a on obiecał jej to zrobić, czując jednak, że wyjazd i tak nie dojdzie do skutku. Dał jej wszystkie pieniądze, udając, że boi się złodziei. Było to w połowie października. Obudził się o 2.00 w nocy dławiony strachem, rozpalił w kominku, wypił wino prosto z butelki, wyjął z szuflady maszynopis i rękopisy powieści i zaczął je palić. W tym momencie przybyła jego ukochana i gołymi rękami wyjęła z ognia ostatni, nie spalony jeszcze plik, a potem zaczęła płakać. Oświadczyła Mistrzowi, że mąż nie wyrządził jej nigdy najmniejszej krzywdy, ale wytłumaczy mu, że kocha innego i odejdzie od niego, aby zostać z Mistrzem na zawsze. Mistrz zmartwił się, że z nim będzie jej źle, lecz ona powiedziała, że woli razem z nim zginąć. Odeszła, obiecawszy wrócić rano i były to ostatnie jej słowa, jakie słyszał.
Chory przerwał nagle swoją opowieść i zniknął na balkonie, gdyż korytarzem przejeżdżał jakiś wózek. Gdy wrócił, oznajmił, że do sto dwudziestki przywieziono kogoś, kto nieustannie błaga, by oddano mu jego głowę. Następnie wyszeptał Iwanowi do ucha ciąg dalszy swojej opowieści, a na jego twarzy malowały się strach i gniew. Gdy zupełnie umilkły dobiegające z zewnątrz odgłosy, zaczął opowiadać nieco głośniej o tym, jak w połowie stycznia znalazł się przemarznięty na swoim podwórku. Jak się okazało, w jego mieszkanku już ktoś zamieszkał. Mistrz znowu odczuł paraliżujący strach i sam udał się pieszo do kliniki doktora Strawińskiego. Odmroził sobie wtedy palce u lewej stopy, które mu później wyleczono.
Iwan poprosił go, aby opowiedział, co było dalej z Jeszuą i Piłatem, ale Mistrz odmówił, gdyż nie mógł spokojnie myśleć o swojej powieści. Zniknął na balkonie, a po chwili zadźwięczała zamykana krata.

Rozdział 14

Chwała kogutowi!

Rimski siedział w swoim gabinecie w teatrze Varietes, skąd dobiegły go odgłosy milicyjnych gwizdków i jakiejś awantury. Wychylił się przez okno i ujrzał tłum publiczności, wśród której kobiety biegały w samej bieliźnie, gdyż ubrania otrzymane od Fagota znikły. Zdenerwowany Rimski pomyślał, że będzie musiał tłumaczyć się ze skandalu i dzwonić w różne miejsca. W tym momencie telefon zadzwonił sam, a w słuchawce rozległ się sprośny głos kobiety, który przymilnie wyszeptał, że jeśli dokądkolwiek zadzwoni, będzie z nim źle. Gdy zorientował się, że jest sam w całym budynku, poczuł strach. Chwycił leżące na stole czerwońce, a zegar niespodziewanie zaczął wybijać północ. Serce mu zamarło, gdy usłyszał, że w zamku przekręca się klucz. Po chwili do gabinetu wszedł Warionucha i zasiadł za biurkiem. Zakomunikował Rimskiemu, że Lichodiejewa znaleziono w Puszkino, gdzie spił telegrafistę i obaj zaczęli rozrabiać. Obecnie przebywa w izbie wytrzeźwień. Warionucha barwnie opowiadał o wyskokach pijanego Lichodiejewa, lecz z każdym jego słowem Rimski nabierał przekonania, że wszystko to są kłamstwa. Nagle ponownie odczuł strach, a spod drzwi wionęło malaryczną zgnilizną. Rimski zauważył także zmiany, jakie zaszły w wyglądzie i zachowaniu administratora. Pod prawym okiem miał potężny siniak, był kredowo blady, a szyję miał okręconą szalikiem. Popadł w obrzydliwy nałóg mlaskania, głos mu zmatowiał, a spojrzenie stało się niespokojne. W całej postaci było coś nieuchwytnego, nieokreślonego, ale mocno niepokojącego. Rimski przycisnął guzik od dzwonka elektrycznego, ale nie rozległ się żaden dźwięk. Dyrektor finansowy spojrzał na podłogę i zmartwiał ze zgrozy, bowiem Warionucha nie rzucał cienia. Podążywszy za wzrokiem Rimskiego, administrator domyślił się, że zauważył. Szybko zamknął drzwi na zatrzask, a dyrektor ujrzał w oknie twarz nagiej dziewczyny, która ręką wsuniętą przez lufcik odsuwała dolną zasuwkę ramy. Rimskiego ogarnęła lodowata fala. Trupio zielone palce dziewczyny otworzyły okno i nieboszczka z plamami rozkładu na piersiach stanęła na parapecie. W tym momencie z ogrodu dobiegło radosne pianie koguta. Twarz dziewczyny wykrzywiła wściekłość, a Warionucha, unoszący się przy drzwiach prawie pod samym sufitem, spadł na podłogę. Kogut zapiał jeszcze dwa razy i nieboszczka wyleciała przez okno z pokoju, a za nią Warionucha. Siwy jak śnieg starzec, który jeszcze niedawno był Rimskim, wybiegł na ulicę i wskoczył do taksówki, która zawiozła go na dworzec kolejowy. Wskoczył do ekspresu i wraz z nim zniknął w ciemnościach.

Rozdział 15

Sen Nikanora Iwanowicza

Grubasem, którego umieszczono w klinice doktora Strawińskiego w pokoju numer 119, był Nikanor Iwanowicz Bosy. Przedtem trafił do innej instytucji, gdzie przesłuchano go i od razu stało się jasne, że prezes komitetu blokowego, wzywający Boga i wykrzykujący wciąż o diable, nie nadaje się do żadnych rozmów, dlatego umieszczono go w osobnym pokoju, gdzie modlił się i szlochał. Sprawdzono – mieszkanie numer 50 na Sadowej świeciło pustkami, a pieczęcie były nienaruszone. Wieczorem przewieziono Bosego do kliniki Strawińskiego, gdzie zasnął po uspokajającym zastrzyku. Przyśniło mu się, że ktoś prowadzi go ku wielkim wrotom, gdzie kazano mu zdać walutę, a następnie znalazł się na widowni teatru. Publiczność, wyłącznie płci męskiej, siedziała na podłodze i Nikanor Iwanowicz usiadł także. Zza kulis wyszedł młody aktor i zapowiedział występ Nikanora Iwanowicza Bosego, który nagle znalazł się na estradzie. Wówczas aktor kazał mu oddać walutę, a Bosy przysiągł na Boga, że jej nie posiada. Na pytanie, skąd wzięło się w jego ubikacji 400 $, odpowiedział, że to za sprawą czarów nieczystej siły. Aktor nazwał go waluciarzem i kazał wrócić na miejsce, po czym rozległ się dzwonek na antrakt, po którym aktor poprosił o oddanie waluty kolejnego mężczyznę, który oświadczył, że wszystko już zwrócił, jednak pokazano mu paczkę 18 000 $ i brylantową kolię, które przechowywał u swojej kochanki i nazwano go kłamcą. Następnie aktor zapowiedział wykonanie fragmentów „Skąpego rycerza” Aleksandra Puszkina przez artystę Sawwę Potapowicza Kurolesowa. Artysta opowiedział o sobie słowami poety same niemiłe rzeczy i odegrał scenę umierania, po której się oddalił, a aktor ostrzegł, że każdy, kto nie odda waluty, umrze paskudną śmiercią. Na ochotnika zgłosił się obywatel Mikołaj Kanawkin, ukrywający u swojej ciotki 1000 $ i 20 złotych dziesięciorublówek, ujawnił również, że i ciotka coś posiada. Kanawkin odjechał po ukrywane walory, a w sali zgasły światła i z oddali dobiegły przytłumione oklaski, świadczące o tym, że jakaś kobieta zdaje walutę w kobiecym teatrze. Gdy światła ponownie się rozjarzyły, wszystkimi drzwiami posypali się kucharze, którzy wtoczyli kadź z zupą i wózek z kromkami razowca. Jeden z kucharzy, podając Nikanorowi Iwanowiczowi miskę z cieczą, w której pływał osamotniony liść kapusty, poradził mu, aby oddał walutę, a Bosy zaczął krzyczeć, że nic nie ma. Kucharz zamienił się nagle w felczerkę Praskowię Fiodorowną, która potrząsała nim, aby go obudzić. Zrobiła mu zastrzyk uspokajający, po którym poczuł się lepiej, usnął i nic już mu się nie śniło.
Tymczasem niepokój wywołany okrzykami chorego udzielił się lokatorowi sto dwudziestki, który zaczął szukać swojej głowy oraz Mistrzowi w sto osiemnastce, który z udręką załamał ręce, patrząc na księżyc. Stamtąd niepokój dotarł przez balkon do Iwana, który obudził się i zapłakał. Lekarz szybko uspokoił cierpiącą trójkę. Najpóźniej, bo już o świcie, zasnął Iwan. Przyśniło mu się, że słońce już się zniża ponad Nagą Górą, która otoczona jest podwójnym łańcuchem straży.

Rozdział 16

Kaźń

Słońce już się zniżało nad Nagą Górą, która otoczona była podwójnym łańcuchem straży. Nadeszła centuria dowodzona przez Marka Szczurzą Śmierć, a między dwoma rzędami żołnierzy jechali na wózku trzej skazańcy z deskami na szyi, na których wypisane były po aramejsku i po grecku słowa „zbójca i wichrzyciel”. Za nimi jechało sześciu oprawców, centurion Marek, przełożony służby świątynnej w Jeruszalaim i ów zakapturzony człowiek, z którym Piłat widział się przelotnie w zaciemnionym pokoju w pałacu. Na końcu szło dwa tysiące gapiów. Panował nieznośny upał i zmęczeni żołnierze przeklinali zbójców. Nikt nie próbował odbić skazanych, a tłum wrócił do miasta, gdyż w kaźni nie było dla nich nic interesującego, a w mieście trwały już przygotowania do rozpoczynającego się wieczorem święta Paschy. Zakapturzony człowiek zasiadł w pobliżu słupów na trójnożnym stołku i siedział nieruchomo. Za łańcuchem legionistów, na nierównym zboczu, ukrył się jeden obserwator, który najpierw próbował przedrzeć się między żołnierzami na miejsce kaźni. Siedział teraz na kamieniu i rozpaczał nad swoją głupotą, aż chwycił pergamin, na którym napisał już, że jest Mateuszem Lewitą i że Bóg niesłusznie obrócił swój gniew na Jeszuę. Powodem jego rozpaczy był błąd, jaki popełnił, puszczając Jeszuę Ha-Nocri samego z Betanii do Jeruszalaim. Wpadł na pomysł, aby skulić się, trafić w przerwę między legionistami, dopaść wózka i zabić Jeszuę pchnięciem noża, żeby ocalić go od śmierci na słupie, a potem zabić siebie samego. Jednak Lewita nie miał przy sobie noża ani pieniędzy, pobiegł więc do miasta i w sklepiku z chlebem ukradł nóż. Dobiegając z powrotem do wzgórza zobaczył, że już nie zdąży, zaczął wyrywać włosy z głowy i sam siebie przeklinać, a potem żądać od Boga natychmiastowego cudu. Przekonawszy się, że nic się nie zmienia, przeklął Boga i oczekiwał, że z nieba spadnie ogień i porazi go. Wówczas zauważył, że słońce zaszło, a niebo pokryła groźna chmura burzowa. Wiszący na słupie Gestas zwariował od słońca i śpiewał ochrypłym głosem bezsensowną piosenkę, Dismas cierpiał najbardziej, gdyż nie tracił przytomności, a Jeszua popadł w omdlenie. Jeden z oprawców postukał włócznią w ręce Jeszui, aby się ocknął i podał mu do picia gąbkę nasączoną wodą. Gdy nad wzgórzem błysnęło i rozległ się grzmot, oprawca dźgnął Jeszuę w serce. Później postąpił tak samo z Dismasem i Gestasem. Człowiek w kapturze stwierdził śmierć wszystkich trzech skazańców i nagle zapadł zmrok, lunął deszcz i żołnierze w pośpiechu odjechali do Jeruszalaim. Na wzgórzu pozostał tylko jeden człowiek, który zdarł z siebie szatę, ukradzionym nożem przeciął sznury na belkach i położył ciało Jeszui na ziemi. Zdjął ze słupów także Dismasa i Gestasa, pozostawił ich na rozmiękłej ziemi i odszedł, zabierając ze sobą ciało Jeszui.

Rozdział 17

Niespokojny dzień

W piątek rano cały personel Varietes siedział na parapetach i przyglądał się temu, co działo się pod murami teatru, gdzie ustawiła się wielotysięczna kolejka. Główny księgowy, Wasilij Stiepanowicz Łastoczkin, słuchając opowieści o wczorajszym seansie, zupełnie nie wiedział, co ma o tym myśleć ani co ma teraz robić, gdyż pozostał sam, najstarszy stanowiskiem wśród personelu Varietes. Od wczesnego rana w gabinetach Lichodiejewa, Rimskiego i Warionuchy bez ustanku dzwoniły telefony. O 11.00 wdarła się do Varietes szlochająca madame Rimska, która nadaremnie szukała zaginionego męża. Pojawiła się też milicja i organy śledcze w towarzystwie niezrównanego psa Askaro. Po kolei wzywano do gabinetu Warionuchy pracowników teatru, ale śledztwo rwało się na każdym kroku. Znikło całe kierownictwo teatru, poprzedniego dnia odbył się skandaliczny seans, lecz kto go przeprowadził i z czyjej inicjatywy, nie było wiadomo. Nie pozostał ani jeden afisz, nie było śladu po umowie ani żadnym innym dokumencie. Nadeszło południe – moment otwarcia kasy, na której jednak wywieszono informację o odwołaniu dzisiejszego spektaklu. Kolejka rozeszła się, organa śledcze opuściły Varietes, a pracowników zwolniono do domów. Księgowy Łastoczkin postanowił udać się do Komisji Nadzoru Widowisk i Rozrywek Lżejszego Gatunku, aby złożyć raport o wczorajszych zajściach oraz wpłacić w wydziale finansowo-widowiskowym wpływy z kasy – 21 711 rubli. Udał się na postój taksówek, lecz na jego widok trzech kierowców uciekło sprzed jego nosa, patrząc z wściekłością. Gdy podjechała kolejna pusta taksówka, kierowca ze złością kazał Łastoczkinowi pokazać pieniądze. Na widok czerwońca oświadczył, że nie pojedzie, chyba, że księgowy ma trzyrublówki. Po drodze wytłumaczył mu, że dziś zdarzają się sami pasażerowie płacący czerwońcami, a gdy wysiądą, po pięciu minutach zamiast banknotu zostaje etykieta z wody mineralnej. Przyjechawszy na miejsce, księgowy zorientował się, że przybył nie w porę. W kancelarii komisji widowisk panowało zamieszanie, a gończyni krzyczała coś niezrozumiałego, że nie ma nic poza marynarką i spodniami. Łastoczkin wszedł do sekretariatu i tu popadł w ostateczne zdumienie. W skórzanym fotelu leżała szlochająca Anna Ryszardowna, sekretarka przewodniczącego. Chwyciła księgowego za klapy marynarki i pociągnęła go do gabinetu. Wszedłszy tam, Wasilij Stiepanowicz upuścił teczkę i zdębiał. Za biurkiem siedział pusty garnitur i wodził po papierze piórem nie umoczonym w atramencie. Ubranie pogrążone było w pracy, ale słysząc, że ktoś wszedł, odezwało się dobrze znanym głosem Prochora Piotrowicza, że w tej chwili pracuje i nikogo nie przyjmuje. Sekretarka załamała ręce, a garnitur gniewnie zakazał jej szlochania w gabinecie. Razem z księgowym wybiegli z gabinetu i Anna Ryszardowna opowiedziała mu, że do sekretariatu przyszedł czarny, wielki jak hipopotam kot. Przepędzony uciekł, a zamiast niego wszedł tłuścioch z kocią gębą i Prochor Piotrowicz nakrzyczał na niego za wtargnięcie. Wtedy tłuścioch zaproponował mu omówienie interesów, ale przewodniczącemu skończyła się cierpliwość, nakrzyczał na interesanta, kończąc zdaniem: „Wyrzucić go stąd natychmiast, niech mnie diabli porwą!”. Interesant uśmiechnął się, powiedział, że to się da zrobić i Prochor Piotrowicz zniknął, pozostał po nim jedynie pusty garnitur. Do sekretariatu weszło dwóch milicjantów, a księgowy skorzystał z okazji i wyszedł z budynku. Udał się piechotą do oddziału komisji, gdzie z kolei zastał płaczącą panienkę siedzącą przy stoliku, a zewsząd rozbrzmiewały dzwonki telefonów. Popłakująca panienka nieoczekiwanie zaczęła śpiewać, a na schodach pojawił się goniec, który do niej dołączył. Po kolei przyłączały się do nich kolejne głosy, aż pieśń zagrzmiała we wszystkich pomieszczeniach oddziału. Gdy umilkła, w drzwiach frontowych stanął obywatel w białym fartuchu w towarzystwie milicjanta. Sekretarz oddziału wyjaśnił, że zaszedł tu przypadek jakiejś masowej hipnozy i nagle zaczął znowu śpiewać, a pozostali przyłączyli się do niego. Doktor kazał przestać śpiewać, lecz nikt nie mógł skończyć przed wyśpiewaniem pierwszej zwrotki. Lekarz napoił wszystkich walerianą, a w tym czasie Łastoczkin zapytał dziewczynę, co właściwie zaszło. Jak się okazało, kierownik oddziału miejskiego ogarnięty manią organizowania najrozmaitszych kółek przyprowadził jakiegoś osobnika w kraciastych spodniach i pękniętych binoklach, którego przedstawił jako specjalistę w dziedzinie organizowania chórów amatorskich. Wtedy pierwsze lizusy w oddziale zapisały się do chóru, a za nimi reszta pracowników. Kraciasty specjalista – dyrygent przećwiczył ich i nagle zniknął, a pracowników oddziału ogarnęła z tego powodu radość, która okazała się przedwczesna, gdyż już zupełnie nie mogą przestać śpiewać. W tym momencie opowieść dziewczyny została przerwana, gdyż waleriana nie pomogła i pod oddział zajechały trzy ciężarówki, na które załadowano cały personel, który z pieśnią na ustach odjechał do kliniki profesora Strawińskiego. W pół godziny później księgowy dotarł do wydziału finansowego z nadzieją, że pozbędzie się wreszcie państwowych pieniędzy. Przy okienku poprosił o blankiet wpłaty i przedstawił się, że jest z Varietes. Urzędnik nagle zamknął okienko, ale po chwili otworzył je z powrotem i podał księgowemu zielony arkusik. Łastoczkin wypełnił go i rozpakował paczkę z pieniędzmi. Gdy to zrobił, pociemniało mu w oczach. Zamiast rubli zawirowały mu przed oczami kanadyjskie dolary, angielskie funty szterlingi, holenderskie guldeny, łotewskie łaty, estońskie korony. Oniemiały księgowy natychmiast został aresztowany.

Rozdział 18

Pechowi goście

W tym czasie z wagonu nr 9 pierwszej klasy pociągu, który właśnie wjechał do Moskwy, wysiadł dostojnie wyglądający pasażer. Był to Maksymilian Andriejewicz Popławski, ekonomista – planista z Kijowa, wujek nieboszczyka Berlioza. Przyczyną jego przyjazdu była depesza następującej treści: „przed chwilą na patriarszych przejechał mnie tramwaj pogrzeb w piątek godzina trzecia przyjeżdżaj berlioz”. Popławski, sądząc, że skutkiem niedopatrzenia treść depeszy została zniekształcona, pojechał do Moskwy z nadzieją na odziedziczenie mieszkania po nieboszczyku, gdyż marzył o przeniesieniu się do Moskwy. Tak więc w piątek wszedł do lokalu, w którym mieściła się administracja domu nr 302 A – na Sadowej. Uprzejmie zapytał o prezesa spółdzielni, lecz to pytanie zupełnie wytrąciło z równowagi siedzącego na krześle, nieogolonego mężczyznę, w którego oczach czaił się strach. Popławski zapytał więc o sekretarza i z trudem uzyskał odpowiedź, że sekretarz jest chory. Popławski wyjaśnił, w jakiej sprawie przybywa, lecz mężczyzna odrzekł, że nic nie wie. Do gabinetu wszedł jakiś obywatel, zapytał o członka zarządu, Piatnażkę i kompletnie załamany mężczyzna wyszedł wraz z nim. Popławski udał się więc prosto do mieszkania nr 50. Otworzył mu nie wiadomo kto, gdyż w przedpokoju siedział tylko na krześle olbrzymi czarny kot. Z gabinetu wyszedł Korowiow, który wtulił twarz w brudną chustkę i zapłakał przy przedstawianiu. Nie mogąc opanować łkania, opowiedział Popławskiemu o szczegółach śmierci siostrzeńca. Wskazał też na kota i oznajmił, że to on wysłał depeszę. Popławski sądził, że się przesłyszał, lecz Korowiow zniknął, a kot stanął na tylnych łapach i powiedział, że to naprawdę on wysłał depeszę. Zażądał od osłupiałego Popławskiego dowodu osobistego, wydarł mu go z ręki, włożył okulary i zapytał, który komisariat go wydał. Oznajmił następnie, że obecność wuja na pogrzebie zostaje odwołana i zawołał Azazella, aby go wyprowadził. Azazello kazał mu natychmiast wracać do Kijowa, siedzieć tam cicho jak mysz pod miotłą i nie śnić o żadnych mieszkaniach w Moskwie. Wypchnął go za drzwi, wyjął z walizki rzeczy, strącił je kopniakiem w czeluść klatki schodowej i uderzył Popławskiego w ucho pieczoną kurą aż zleciał ze schodów. Dotarłszy na półpiętro, wybił nogą szybę i usiadł na stopniu, a kura spadła aż na parter. Na dole rozległy się kroki i jakiś niezwykle smutny człowiek zapytał Popławskiego, gdzie znajduje się mieszkanie nr 50. Popławski zszedł na dół i ukrył się w komórce, aby dowiedzieć się, co stanie się ze smutnym człowieczkiem. Czekał jednak długo, aż wreszcie na IV piętrze stuknęły drzwi. Rozległy się głosy, kroki i kobiecy śmiech, w końcu rozpaczliwy krzyk i miauczenie kota, a potem drobniutkie kroczki w dół. Smutny człowieczek przemknął schodami, żegnając się znakiem krzyża, w mokrych spodniach, bez kapelusza, z obłędem w oczach i ze śladami pazurów na łysinie. Wuj Maksymilian wybiegł na ulicę i odjechał autobusem w kierunku dworca Kijowskiego. Tymczasem, gdy wuj siedział w komórce, mały człowieczek – bufetowy z Varietes, Andrzej Fokicz Sokow – wszedł do mieszkania nr 50, którego drzwi otworzyła mu naga dziewoja w samym fartuszku, białym czepku i złotych pantofelkach. Miała purpurową bliznę na szyi. W tym momencie zadzwonił telefon, który odebrała, opierając bezwstydnie nogę na krześle. Z jej słów wynikało, że dzwoni niejaki baron Meigel. Bufetowy zdążał natychmiastowego widzenia z artystą. Korowiow kazał mu wejść do gabinetu, w którym panowała jakaś piwniczna wilgoć. Na tygrysiej skórze przed kominkiem siedział czarny kot. Na obrusie ze złotogłowiu stało mnóstwo pękatych butelek, pomiędzy którymi lśnił szczerozłoty półmisek. Przed kominkiem niski, rudy osobnik przypiekał na stalowej szpadzie kawałki mięsa. Z półmroku wyłonił się profesor czarnej magii i powiedział mu, że w jego bufecie sprzedają pomyje. Azazello podał mu taboret, a ten natychmiast złamał się pod bufetowym, który padając, zaczepił o sąsiedni stołek i wylał sobie na spodnie puchar czerwonego wina. Azazello podał mu inny taboret i podsunął mu kawałek świeżo upieczonego, wybornego mięsa. Andrzej Fokicz omal się nie udławił, ujrzawszy wielkiego, ciemnego ptaka wlatującego do pokoju. Gospodarz zaproponował mu grę w kości lub w karty, a bufetowy odmówił. Wyjaśnił magowi, że pieniądze, które spadły z sufitu w czasie jego występu, okazały się fałszywe, a Woland odrzekł, że mieszkańcy Moskwy to kanciarze, gdyż musieli wiedzieć, że to nieprawdziwe pieniądze. Następnie zapytał bufetowego, kiedy zamierza umrzeć, a gdy ten odpowiedział, że tego nikt nie może wiedzieć, z gabinetu rozległ się wstrętny głos informujący, że Andrzej Fokicz umrze za dziewięć miesięcy, w lutym przyszłego roku, na raka wątroby, w sali numer 4 Kliniki Pierwszego Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego. Po jego śmierci dom zostanie zburzony, a oszczędności ukryte pod podłogą przekazane do Banku Narodowego. Woland kazał pokazać mu fałszywe papierki, a gdy zdenerwowany bufetowy wyciągnął z kieszeni paczkę, osłupiał ze zdumienia, gdyż okazało się, że są w niej autentyczne czerwońce. Woland orzekł, że bufetowy istotnie musi być niezdrów, a z gabinetu wybiegł Korowiow i zawołał na Hellę, aby odprowadziła gościa do drzwi. Wówczas ukazała się naga, ruda kobieta i wyprowadziła go. Andrzej Fokicz usiadł na schodach i tępo wpatrywał się w czerwońce. Gdy minęła go jakaś kobieta, która zażartowała, aby się z nią podzielił, bufetowy spostrzegł brak kapelusza na głowie i zawrócił. Otworzyła mu Hella i podała mu kapelusz i szpadę, której nie wziął, gdyż nie była jego. Gdy włożył go na głowę, zorientował się nagle, że jest to aksamitny beret z kogucim piórem. Bufetowy przeżegnał się, a wtedy beret przemienił się w czarnego kociaka, wskoczył na głowę Andrzeja Fokicza i wczepił się pazurami w jego łysinę. Bufetowy krzyknął histerycznie i uciekł do apteki, gdzie opatrzono mu krwawiącą głowę i gdzie dowiedział się, że najlepszy specjalista od chorób wątroby, profesor Kuźmin, mieszka w pobliżu. W dwie minuty później znalazł się w białej willi, gdzie oznajmił lekarzowi, że w lutym przyszłego roku ma umrzeć na raka wątroby w sali numer 4. Profesor pomyślał, że to wariat, ale zbadał go i zapewnił, że na razie nie ma żadnych oznak nowotworu, a następnie skierował na badania analityczne oraz do neurologa, profesora Bourre’a. Bufetowy położył przed lekarzem stos złotych monet, lecz ten kazał mu je zabrać, zrobić badania i natychmiast zacząć leczyć nerwy. Po wyjściu Andrzeja Fokicza doktor zobaczył na biurku zamiast czerwońców trzy etykietki z wody mineralnej i doszedł do wniosku, że dziwny pacjent był nie tylko schizofrenikiem, ale i oszustem. Rzucił się do przedpokoju sprawdzić, czy nie ukradł płaszczy, a gdy wrócił do gabinetu, na biurku zastał czarnego kociaka miauczącego nad spodeczkiem mleka. Kazał gosposi zabrać kotka i ujrzał przez okno damę biegnącą w samej koszuli, a na swoim biurku ogromnego wróbla, tańczącego fokstrota przy dźwięku patefonu córki doktora, zachowującego się po chamsku i patrzącego obelżywie. Wróbel napaskudził na kałamarz, rozbił dziobem szkło fotografii absolwentów uniwersytetu z roku 1894 i wyfrunął przez okno. Profesor postanowił wypożyczyć sobie pijawki, aby wyleczyć swoje omamy, a odwróciwszy się w stronę biurka, ujrzał za nim kobietę z torbą, na której było napisane „pijawki”. Usta kobiety były typowo męskie i sterczał z nich kieł, a oczy były martwe. Pielęgniarka odezwała się basem, zgarnęła z biurka poniewierające się etykiety i rozpłynęła się w powietrzu. Dwie godziny później profesor leżał w łóżku obłożony pijawkami, a jego przyjaciel, profesor Bourre, siedział przy nim i pocieszał go do późnej nocy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz