Eliza Orzeszkowa, Gloria victis
Przez
świat przelatywał ciekawski i niespokojny wiatr, który wysłuchiwał opowiadań
przyrody. Gdy znalazł się na litewskim Polesiu, przeleciał nad rozległymi
łąkami, nad Kanałem Królewskim i dotarł do zaprzyjaźnionego lasu.
Nie
było go tutaj od pięćdziesięciu lat, więc witał się po kolei z wszystkimi
drzewami. Zapytał je, co przez ten czas widziały, a one
odpowiedziały mu, że wydarzyły się tu rzeczy głośne, dziwne, płaczące i rozlegające
się krzykami. Wiatr spostrzegł coś, czego wcześniej tutaj nie widział, a zapytane
drzewa odpowiedziały, że to mogiła bohaterów, którzy zginęli młodo i w męczarniach.
Wiatr zatrzymał się przy mogile, a stary dąb rozpoczął opowieść.
Pewnego
razu przyszło tu kilkuset ludzi i w tym miejscu rozłożyli obóz.
Wszyscy byli bardzo młodzi. Ich wodzem był Romuald Traugutt. Miał czarne włosy,
oczy myśliciela i uśmiech dziecka. Przemawiał stanowczo jak Leonidas
i był biegły w orężu. Był maj, kwitły konwalie i śpiewały słowiki,
było zielono, pachnąco i ciepło. Ziemia rozbrzmiewała odgłosem
końskich kopyt, a w powietrzu iskrzyło od blasku szabel. Na czele
jazdy stał postawny młodzieniec o wyniosłej postawie nazwiskiem Jagmin.
W obozie był też Maryś (Marian) Tarłowski, zwany przez wszystkich „małym”,
ponieważ był drobny i wątły, miał delikatną urodę i skończył zaledwie
dwadzieścia lat. Przybył z daleka, był młodym przyrodnikiem.
Przyjechał w te strony, by uczyć dzieci i przywiózł ze sobą
swoją młodszą siostrę. Aniela była do niego bardzo podobna. Nie mieli
krewnych, ale bardzo się kochali. Wszędzie byli razem. Z czasem
dołączyła do nich trzecia osoba – Jagmin. Zaprzyjaźnił się z Marysiem
i zakochał w Anieli. Pewnego dnia przyszedł do nich z wiadomością,
że za dziesięć dni jadą z Marysiem do Dziatkowicz, a stamtąd
do lasów za Kanałem Królewskim. Anielka rozpłakała się
rozpaczliwie. Wieczorem rozmawiała w ogródku z Jagminem,
prosząc go o ochronę dla brata, on zaś przyrzekł, że zawsze
będzie przy nim. Później złożył pocałunek na dłoniach Anielki i długo
patrzyli sobie w oczy. Dąb zmęczył się opowiadaniem i zastąpił go
świerk. Był najwyższy w całym
lesie, dlatego widział najwięcej. Widział staczane walki, krew i śmierć.
Często powracali do obozu zwycięzcy. Pewnego razu Jagmin wywołał przed
szereg Marysia Tarłowskiego i oświadczył, że dziś dzięki odwadze
uratował mu życie. Żołnierze porwali „małego” na ręce i wysoko podnieśli,
a Jagmin długo trzymał go w objęciach, szepcząc coś o Anieli.
W
obozie zapanowała dobra, braterska radość i tylko mały bohater się nie cieszył.
Gdy wszyscy zasnęli, on jeden nie mógł spać, położył się pod
brzozą i ciągle o czymś myślał pełen smutku.
W
tym miejscu przejęła opowieść brzoza,
która najlepiej znała Tarłowskiego, rozkochanego w geniuszu natury,
najbardziej lubiącego przyglądać się małym robaczkom i owadom oraz
obserwować ich życie. Nie był stworzony do bojów, ale nazbyt
kochał umęczoną ojczyznę, aby móc o niej zapomnieć. Podczas przerw w służbie
obozowej żołnierze zbierali się w gromadki, rozmawiali, wspominali i śmiali się,
on zaś przechadzał się samotnie, wpatrzony w ziemię i szczęśliwy,
gdy znalazł jakiś interesujący okaz. Pokazywał go wtedy innym i opowiadał
o nim, a oni słuchali w skupieniu. Były to dla nich
chwile odpoczynku i zapomnienia. Jego przyjaciel Jagmin nie spał
również i myślał o ojczyźnie i o Anielce. Czasem rozmawiali
u stóp brzozy szeptem. Czasem jęczeli nocami ranni, leżący w uplecionym
z gałęzi namiocie. W końcu przyszedł dzień, o którym opowiedział
dąb.
Pan
Kalikst Radowicki z dalekiej straży wpadł gwałtownie do obozu i kazał
prowadzić się do naczelnika. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. W końcu
Romuald Traugutt wyszedł przed swój namiot i ogłosił, że otacza ich
ogromne wojsko, które będzie tu niebawem. Wieść była zatrważająca –
sto strzelb przeciwko jednej. Pan Kalikst już miał wracać,
gdy jeszcze zatrzymał konia i najmniejszemu wzrostem żołnierzowi
podał drobno zapisany skrawek papieru, mówiąc, że to od siostry.
Zobaczył to Jagmin, porozumieli się spojrzeniami i na ich
twarzach pojawiły się uśmiechy.
Żołnierze
wyjeżdżali jeden po drugim. Niedaleko czekała na nich zasadzka.
Rozległy się wystrzały karabinów, strzelb i armat, powietrze zasnuło się
dymami. Po obu stronach padały trupy i ranni, ranny został również
mały Tarłowski. Zaniesiono go do namiotu, w którym byli już
inni ranni. Pochylali się nad nimi dwaj lekarze obozowi. Obręcz
zacieśniała się wokół polany, aż w końcu z zarośli wypadł
oddział wojska konnego najeżony pikami. Zobaczyli namiot z rannymi,
popędzili w tamtą stronę, a za nimi jazda, która próbowała
obronić rannych. W namiocie były już tylko trupy albo konający. Mały
Tarłowski konał, podniesiony na ostrzach kilku pik. Zdążył jeszcze rzucić
zakrwawioną chustę Jagminowi i wyszeptać prośbę o przekazanie jej
siostrze, lecz w tym momencie poległ także i Jagmin.
Dąb
umilkł, a wiatr zapłakał, położywszy się na mogile. Później zapytał o mały
krzyżyk. Odpowiedziały mu liliowe dzwonki leśne: po wielu latach
przyszła tu drobna, ciemna postać i padła twarzą na ziemię.
Długo płakała. Gdy się podniosła, postawiła na mogile mały
krzyżyk, który przyniosła ze sobą. Później odeszła i już nigdy nie wróciła.
Dąb dopowiedział, że upływały
kolejne lata, zmieniały się pory roku, a wraz z nimi przyroda,
ale dwie rzeczy pozostały niezmienne: samotność i czas, niestrudzenie
szepczący: „Vae victis!”[1].
Wiatr wstał z mogiły, podniósł się wysoko, ponad wierzchołki drzew i gniewnie
krzyknął: „Gloria victis!”[2].
Odleciał, niosąc po całym świecie okrzyk: „Gloria victis!”.